"Przyczyna zachwytu w młodości, rozpaczy w wieku dojrzałym,
pociechy na starość".
-
Gioacchino Rossini o muzyce Mozarta-




czwartek, 27 stycznia 2011

Nieco zapomniany Kurpiński

Filharmonia Narodowa tym razem zaproponowała wieczór z Karolem Kurpińskim. Pomimo, iż kompozytor trwale zapisał się w historii muzyki polskiej, to jednak obecnie jest nieco zapomniany... a szkoda! Kurpiński był założycielem pierwszego polskiego czasopisma muzycznego pt. Tygodnik Muzyczny. Po odejściu Józefa Elsnera stał się jedynym dyrygentem i dyrektorem operowym w Teatrze Wielkim, gdzie wystawiał wiele oper zagranicznych. Założył tam także Szkołę Śpiewu i Deklamacji. Pomimo licznych zasług dla polskiej kultury muzycznej, jest dość rzadko grywany.
Program koncertu obejmował muzykę z baletu Wesele w Ojcowie oraz operę Zamek na Czorsztynie. Tym razem to Sinfonia Iuventus pod kierunkiem niemieckiego dyrygenta Kaia Bumanna, odpowiedzialna była za oprawę muzyczną wieczora. Trzeba przyznać, że całkiem sprawnie im to poszło, biorąc pod uwagę, iż są to bardzo młodzi ludzie, którzy są w trakcie zdobywania tak ważnego muzycznego doświadczenia. Pierwsza część koncertu raczyła publiczność utworami z baletu Wesele w Ojcowie, który jest efektem współpracy Kurpińskiego z Józefem Damse. Ów balet swego czasu cieszył się dużym powodzeniem, chociażby dlatego, że składa sie z niezwykle rytmicznych utworów o typowo polskich korzeniach z elementami folklorystycznymi.
W drugiej części natomiast zaprezentowano wersję koncertową opery Zamek na Czorsztynie. Ostanio wyczytałem ciekawą informację, że ta opera była nazywana polską "Lunatyczką" (Vincenzo Bellini) za sprawą podobieństwa głównych bohaterek. Zarówno Wanda jak i Amina we śnie szukały swoich ukochanych. Jednak co ciekawsze Kurpiński był pierwszy... Króciutka opera kompozytora jest dość przyjemnym utworem. Brakuje co prawda dramatycznego zacięcia, na które nie ukrywam, trochę się nastawiłem, bo jednak czytając streszczenie opery, historię Wandy czy tajemniczego zamku ma sie nadzieję na "dreszcz emocji". Tutaj tego nie ma. Utwór podany jest w bardzo strawnej aranżacji muzycznej w stylu "co by nie męczyć publiczności". Opera nieco przypominała mi swoim charakterem dzieła Rossiniego, aczkolwiek była mniej skomplikowana i "uboższa" muzycznie. Główne partie Wandy i Bojomira zaśpiewali Wioletta Chodowicz i Tadeusz Szlenkier (tenor). O ile Chodowicz była fantastyczna (choć rolę miała bardzo krótką) o tyle Szlenkier niestety niczym mnie nie zachwycił. Czasami mi się wydawało, że to nie był śpiew operowy a poprostu zwykła emisja głosu przeciętnego piosenkarza. Lwią część utworu wyśpiewana została przez mezzosopranistkę Agnieszkę Makówkę (służąca Łucja) oraz bas-barytona Wojciecha Gierlacha (Nikita). Rozmowa między służącymi przysłoniła nieco temat główny - nieszczęśliwą miłość Wandy, poprzez którą straciła rozum i nocami snuła sie po komnatach zamku. Tutaj widać, że kompozytor zaliczany raczej do klascycyzmu w muzyce, wprowadził element romantyczny - obłęd głównej bohaterki, który z czasem znacznie się rozwinie i ujawni doskonałą formę w operze Gaetano Donizzetiego Łucji z Lammermooru... której notabene poświęcony będzie kolejny wpis ;)

niedziela, 23 stycznia 2011

Istny kosmos - Trojanie Hectora Berlioza, reż. Carlus Padrissa

Przyznam się szczerze, że moje nastawienie do tego spektaklu było początkowo bardzo na "nie". Jak niby można "wkleić" Gwiezdne wojny w ramy plastyki scenografii operowej i w dodatku ma to być przedstawienie mitycznego upadku Troi? Mało tego - przecież to grand opera! Niby na zdjęciach wyglądało to całkiem efektownie (o ile nie efekciarsko), ale jaki to ma właściwie sens, aż tak "cudować"?

Dzieło Berlioza z 1858 roku (kompozytor przez kolejnych 6 lat nanosił poprawki), pięcioaktowa opera, jest bodajże największą kompozycją autora. W dziewięciu odsłonach mamy zatem upadek Troi oraz pobyt Eneasza w Kartaginie u królowej Dydony, a wszystko to zostało przedstawione w konwencji futurystycznej. Sam koń trojański to nic innego jak wirus komputerowy, który niszczy zautomatyzowaną cywilizację - Troję. Muszę przyznać, że niektóre sceny były niezwykle trafne i zrobione z pomysłem. Śmierć Laookona, która notabene była niezwykle dynamiczna za sprawą wyświetlanych projekcji, sam moment infekcji systemu przez trojana czy scena samobójstwa Trojanek (!) były świetną interpretacją reżysera, za co należą mu się brawa. Owszem nie wszystkie momenty były tak trafnie zinterpretowane. Część z nich była zrobiona tak od niechcenia, taki swoisty operowy "zapychacz". Szczególnie bez sensu wydawały się: walka na ringu (może i miało to jakieś tam swoje uzasadnienie, jednak dość kiepsko to wypadło) czy całkiem żenujący pokaz mody poprzedzający również dość słabą scenę baletową. Jeżeli już reżyser chciał pokazać taniec w tak uwspółcześnionej wersji to chętnie bym widział akrobatyczne figury tancerzy podczepionych na linkach, a tak niestety nie trzymało to się konwencji przedstawienia. Całkiem ciekawie pokazano tutaj scenografię - szczególnie interesująco wypadło królestwo Dydony na początku drugiej odsłony. Futurystyczne kształty zautomatyzowanej cywilizacji w istocie odzwierciedlały i trzymały się w klimacie filmu science fiction. Całość scenografii wspomagały projekcje komputerowe, które zdecydowanie podkreślały i urozmaicały odgrywające się aktualnie sceny (aczkolwiek do dzisiaj nie mam pojęcia, dlaczego pokazano "holenderskie" wiatraki podczas sceny miłosnej Dydony i Eneasza). Ze strojami było już trochę gorzej. Owszem wpisane były w klimat spektaklu, ale czy były one ładne? Sama Kasandra w obszernej czarnej sukni która swoim materiałem, z którego została uszyta, przypominała zwykły worek na śmieci, nie prezentowała się zbyt atrakcyjnie. Natomiast tytułowi Trojanie poubierani byli w ochraniacze sportowe i przypominali hokeistów. Niby fajnie, ale jednak można by to było bardziej dopracować. Na szczęście Kartagińczycy z królową Dydoną na czele reprezentowali się ciekawiej. Tutaj zarówno dobór materiałów jak i kolorystyki był trafiony.

Jeżeli chodzi o obsadę to na pierwszy plan wysunęły się dwie partie kobiece - Kasandry (Sylvie Brunet) i Dydony (Anna Lubańska). Obie te panie pokazały wielką klasę. Zastanawia mnie tylko, dlaczego Kasandra jeździła na wózku inwalidzkim, bo jednak kiedy jej się zachciało potrafiła i podbiec o własnych siłach...? Więc tutaj nasuwa się pytanie - po co był jej ten tak specyficzny "środek transportu"? Jedyne co przychodzi mi na myśl to to, iż w ten sposób chciano przedstawić pewien sposób upośledzenia bohaterki (Kasandra miała dar przewidywania przyszłości, jednak rozgoryczony Apollo rzucił na nią klątwę, poprzez którą nikt nie wierzył w jej przepowiednie). Całkiem fajnie wypadła Katarzyna Trylnik jako Askaniusz (sama przyznała podczas jednego z wywiadów, że była to jej pierwsza taka rola "spodenkowa"). Eneasz (Sergey Semishkur) rówież sobie całkiem nieźle radził, w pamięć zapadł natomiast David Sotigu (Iopas), nie za sprawą śpiewu coprawda, ale za sprawą Elvisa "za którego się... rozebrał" ;).

W gruncie rzeczy był to całkiem udany spektakl. Muzyka Berlioza sama się obroniła, mimo tak abstrakcyjnej i poniekąd kiczowatej aranżacji. Było to coś zupełnie innego, coś do czego nie przywykliśmy - miało zaskoczyć i tak też się stało. Jak dowiedziałem się podczas spotkania z Anną Lubańską i Katarzyną Trylnik, Trojanie w Walencji przyjęci zostali bardzo chłodno, nawet momentami słychać było "buczenie". U nas na szczęście tego nie było i jak przyznały śpiewaczki, reżyser był zachwycony polskim zespołem, zaangażowaniem, aktorstwem. Widząc efekt końcowy, wcale się nie dziwię i w zupełności się zgadzam.

A tak to pokrótce wyglądało:
http://www.youtube.com/watch?v=cpoC_37Udkc&feature=related




źródło fotografii: http://www.teatrwielki.pl/

środa, 19 stycznia 2011

Dwa tak wyjątkowe wieczory.

Filharmonia Narodowa w Warszawie przyniosła mi ostatnimi czasy dwa zupełnie wyjątkowe doznania. Zaczęło się koncertem karnawałowym, po czym nastąpił obrót o 180 stopni i dnia następnego mieliśmy prawykonanie dzieła Krzysztofa Pendereckiego w postaci pieśni zadumy i nostalgii. Dwa tak wyjątkowe wieczory, dwa zupełnie odmienne i sobie przeciwstawne muzyczne przeżycia.

Czwartowe spotkania muzyczne
tym razem zaproponowały słynne, wesołe utwory Jacquesa Offenbacha i Johanna Straussa (syna). Obok utworów operetkowych, znalazły się także polki oraz walce brawurowo zagrane przez Sinfonię Varsovię pod batutą Marca Minkowskiego. Na pierwszą część wieczoru złożyły się:

Uwertura do operetki Zemsta Nietoperza Straussa
Walc Wspomnienie z Aix-les-Bains Offenbacha
Polka Luksusowy pociąg op. 281 Straussa
Uwertura do operetki Orfeusz w piekle Offenbacha
Walc Róże Południa op. 388 Straussa
oraz Zejście do piekieł i Galop z operetki Orfeusz w piekle Offenbacha.

Jednak jak się okazało była to "rozgrzewka" przed drugą częścią wieczoru! Jak słusznie skomentował jeden z muzyków "...musimy się teraz trochę odsunąć, bo się pozabijamy". Minkowski wycisnął ile się dało z muzyków, o taryfie ulgowej nie było mowy. W drugiej części zagrano:

Uwerturę do opery Rusałki Renu Offenbacha (której początek wykorzystany został przez autora do słynnej Barcaroli z Opowieści Hoffmana)
Polkę Wśród grzmotów i błyskawic op. 324 Straussa
Introdukcję i Walca z baletu Motyl Offenbacha
Pizzicato-Polkę Johanna i Josefa Straussów
Polkę Eljen a Magyar! op. 332 Straussa
Płatki śniegu z baletu Podróż na Księżyc Offenbacha
Polkę Mazurka Fata Morgana op. 330 Straussa
oraz Antrakt i Galop z operetki Wielka księżna Gerolstein Offenbacha.

Na tym jednak się nie skończyło! Gromkie brawa jakie zgarnęła Sinfonia Varsovia, a przede wszystkim Minkowski, zaowocowały pięcioma kolejnymi utworami: z baletu Motyl Offenbacha, Marszem egipskim Straussa, Galopem Infernal z Orfeusza w piekle Offenbacha znanemu szerszej publiczności jako Can Can, Trisch-Trasch Polkę Straussa oraz na zakończenie najsłynniejszy bodajże straussowski walc Nad pięknym, modrym Dunajem nazwany tego jednego wieczora przez Minkowskiego Nad blue Vistula ;).
Minkowski jest postacią nietuzinkową z ogromnym poczuciem humoru! W pewnym momencie nie wiedziałem czy uśmiecham się bo słyszę tak wesołą i energetyczną muzykę czy uśmiecham się, bo widzę "roztańczoną" sylwetkę (?!) dyrygenta! Podejrzewam, że owacja na stojąco była głownie zasługą humoru jakim obdarzył publiczność ów człowiek.

Zupełnie w inną podróż zabrał publiczność Valery Gergiev. Powiało na mnie morze snów... Pieśni zadumy i nostalgii na sopran, mezzosopran, baryton, chór i orkiestrę jest najnowszą kompozycją znakomitego polskiego kompozytora Krzysztofa Pendereckiego. Jest to utwór, który został specjalnie zamówiony przez Narodowy Instytut Fryderyka Chopina, a który miał godnie zakończyć obchody Roku Chopinowskiego. Autor tym razem zmierzył się z czymś wydaje mi się nieco zapomnianym w rodzimej sztuce - z polską poezją. Jest to zabieg niezwykle trafiony - bo co innego może wyrażać naszą polską dumę, tkwiący w Polakach romantyczny patriotyzm jak nie wiersze "naszych" poetów?
Utwór został zmyślnie podzielony na trzy części. Pierwsza z nich - Ogród zaklęty, opierała się na wierszach Kazimierza Wierzyńskiego, Bolesława Leśmiana, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Tadeusza Micińskiego, Stanisława Koraba-Brzozowskiego oraz Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Jest to jakby przytoczenie pierwszej fazy procesu twórczego Chopina. Szukanie inspiracji, natchnienia w ludzkim umyśle, pragnieniach, w otaczającym świecie. Poniekąd słychać pobożne życzenia młodego Chopina "ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź...". Utwór przesycony jest poszukiwaniami, twórczymi emocjami targającymi artystę, który nie zawsze otrzymuje to o co prosi... Stąd też słychać bezsilność, narastającą niemoc, która dosadnie zostaje wyrażona we fragmencie wiersza Anioł Pański Przerwy-Tetmajera kończącym pierwszą część utworu.
W drugiej części dzieła zatytułowanej Co mówi noc? Chopin jawi się jako pełnoprawny artysta, który jest świadomy swojego statusu, który rozmyśla nad sensem własnego bytu. Czy to co robi jest słuszne? Czy to jest właśnie ta droga, którą powinien iść dalej? Widoczna tęsknota za rodzinnymi stronami, za ojczystym krajem, kochającą rodziną. Z dala od bliskich, szuka ukojenia w muzyce, w otaczającej rzeczywistości... i otrzymuje ją.
Requiem jest trzecią częścią, kończącą ów utwór. Przesiąknięta jest nostalgią, wszechobecną tęsknotą Chopina żyjącego z dala od przyjaciół. Jest to również moment zadumy, niejako "opłakujący" utratę kompozytora przez bliskich mu osób za życia, co dosadnie obrazują przewijające się przez cały utwór fragmenty Fortepianu Chopina Norwida. Jest to najbardziej dynamiczna część, którą kończy obszerniejszy fragment Anioła Pańskiego nawiązujący do pierwszej części.
Kilka uwag należy się samemu wykonaniu. Głównymi solistami na scenie byli: Wioletta Chodowicz (sopran), Agnieszka Rehlis (mezzosopran) oraz Mariusz Godlewski (baryton). Najpiękniejszą interpretację pokazała moim zdaniem Chodowicz, która ma wyjątkową barwę głosu i która świetnie z tego przywileju korzysta. Silna ekspresja wykonania, znakomita interpretacja - zachwycająca. Pozostali artyści wypadli równiez bardzo dobrze, jednak nie wzbudzali aż tylu emocji co sopraniska. Agnieszka Rehlis posiada ładną barwę głosu, udowodniła nie raz, że jest również świetną solistką, pomimo tego, jej niższe tony były momentami niesłyszalne. O Gergevie chyba nie ma co się rozwodzić, z wielką wirtuozerią i nonszalancją poprowadził Sinfonię Varsovię. Pokazał po raz kolejny swoja klasę. Jednym słowem - godne zakończenie obchodów Roku Chopinowskiego...

czwartek, 6 stycznia 2011

Wesele Figara - Wolfgang Amadeusz Mozart, reż. Keith Warner

Dzieło Mozarta z jakim przyszło się zmierzyć Keithowi Warnerowi w Warszawie miało być hitem sezonu. Bo przecież publiczność - początkowo wiedeńska (bo tam miała miejsce premiera w 1786 roku) była zachwycona do tego stopnia, że w Europie w krótkim czasie Wesele Figara stało się swoistym "hitem". Dzisiaj jest to praktycznie najbardziej znane i lubiane dzieło mozartowskiego geniuszu. W prasie znajdują się miażdżące krytyki tego spektaklu, zaczynając od scenografii, poprzez kostiumy, reżyserię (głównie zarzucano jej brak), na obsadzie premierowej i dyrygenturze kończąc. Fakt, nie było to wybitne przedstawienie oraz żadnego "łał" też nie było.

Kilka słów o tym co było natomiast! Paździerzowa scenografia (autorstwa Borisa Kudlicki) całkiem ładna i przyjemna (no może w pierwszej odsłonie za dużo rupieci się tam walało, a korzeń w ostatniej mógłby być bardziej linearny - baśniowy, a nie kanciasty jak z filmów grozy, bo tym sposobem był po prostu brzydki). Bardzo ładne były ażurowe, trochę niedokończone elementy ścian, które swoją prostotą i klimatem, jakie tworzyły, dodawały uroku. Kostiumy bez rewelacji, nic nowego nie wnosiły, raczej powielały utarte schematy. Owszem w jakimś tam momencie one wpasowywały się w plastykę scenografii, jednak można je było zrobić znacznie lepiej.

Jeżeli chodzi o muzykę to niestety orkiestra była trochę... za cicha. Tutaj idealnie się sprawdza fakt, że Mozart pięknie brzmi w kameralnych pomieszczeniach! Największą bolączką tego spektaklu był zbyt zróżnicowany poziom obsady. Największą gwiazdą była bez wątpienia Wioletta Chodowicz (Hrabina) - w zasadzie dla mnie uratowała ten spektakl, jej Dove sono - czysta poezja, momentami nawet dałbym głowę uciąć, że słyszałem Kiri te Kanawę! Pięknie! Karol Szemeredy jako Hrabia potrzebował trochę czasu aby się rozśpiewać, trochę dużo co prawda mu to zajęło, ale na szczęście całkiem przyjemnie się go słuchało. Figaro - w tej roli Daniel Okultich - bez rewelacji, całkiem przyjemna za to Agnieszka Tomaszewska jako Zuzanna, z czystą satysfakcją się jej słuchało. Miłym zaskoczeniem była Barbarina (Ingrida Gapova), dzięki niej odkryłem na nowo jej L'ho perduta. Mój ulubieniec w oryginale czyli Cherubino tutaj był fatalny! Pani Verena Gunz w ogóle nie nadawała się do tej roli, dawno nie widziałem, żeby ktoś potrafił tak "zepsuć" graną przez siebie postać. Marcelina pani Anne Marie Owens również dość słabo. Zgadzam się ze stwierdzeniem Doroty Szwarcman że to taka partia dla "odpadów" operowych. Niestety w tym przypadku to się potwierdziło. Reszta obsady była jakaś taka bezbarwna. Ogólnie dużo szamotaniny, rozbiegania po kątach, zero statyczności, wytchnienia, ciągle ktoś gdzieś biegł, stukał, hałasował, a to irytowało momentami.

Po wywiadach z reżyserem przedstawienia, z jakimi mogliśmy się spotkać, gdzie opowiadał on o tej całej swojej "filozofii" i zaangażowaniu, pomyśle, publiczoność była nastawiona na spektakl światowego pokroju. Jednak wyszło bardzo przeciętnie i czy kolejny raz chciałbym to zobaczyć? Przy takiej obsadzie raczej niekoniecznie, jedynie Chodowicz i Tomaszewska są w stanie mnie do tego namówić.


źródło fotografii: http://www.teatrwielki.pl/