"Przyczyna zachwytu w młodości, rozpaczy w wieku dojrzałym,
pociechy na starość".
-
Gioacchino Rossini o muzyce Mozarta-




środa, 23 lutego 2011

Wagnerowski Tristan Krzysztofa Pastora

Podobno z muzyką Wagnera jest jak z oliwkami i serem pleśniowym... trzeba "dorosnąć", aby je polubić. Trudno się z tym nie zgodzić, zważywszy na to, że geniusz wagnerowskich dźwięków leży w "rozłożystej" narracji, która może znużyć i niemiłosiernie się wlec do "upragnionego" końca. Dlatego balet Krzysztofa Pastora idealnie się nadaje na muzyczną rozgrzewkę przed zagłębieniem się w wirtuozerski świat Wagnera.
Henk de Vlieger jest autorem muzycznego opracowania spektaklu. Jego Tristan i Izolda, pasja orkiestrowa (skomponowana na podstawie fragmentów wagnerowskiego dzieła) na prośbę choreografa została wzbogacona o pięć pieśni do słów Matyldy Wesendonk, które to dla Wagnera stanowiły studium do pracy nad przyszłą operą.

Tristan jest importem sztokholmskiej realizacji. O ile choreografia pozostała nie zmieniona, o tyle zmieniono inscenizację i kostiumy. Pastor w swoim dziele pokazał wielką klasę. Spektakl jest niezwykle czytelny i klarowny. Tutaj wszystko ze sobą współgra, nie ma niczego "z przypadku". Wzruszająca choreografia z przejmującymi dźwiękami wagnerowskiego dramatu, tworzy subtelną mieszankę, podaną w estetycznej postaci. W głównej mierze cechuje go absolutny brak "kiczu" czy sztampowości.
Choreografia opowiada historię dramatu kochanków w nieco poszerzonej wersji, niż zrobił to Wagner. Pastor przedstawił dzieje Tristana (Paweł Koncewoj) począwszy od narodzin głównego bohatera, śmierci jego rodziców (którzy jako opiekuńcze duchy będą co jakiś czas się pojawiać na scenie), aż poza śmierć głównych bohaterów. Przy dźwiękach wzruszającego finału z opery, poruszającej do głębi Isoldes Liebestod, Pastor przedstawił pośmiertne zwycięstwo miłości kochanków w pięknie zatańczonym pas de deux.
Nieco schematyczna scenografia autorstwa Katarzyny Nesteruk "ożywała" za sprawą gry światła i wizualnych projekcji. Tchnęła świeżością, nie rozpraszała publiczności żadnym efekciarstwem, natomiast kostiumy Macieja Zienia, pięknie podkreślały charakter postaci, czy cechy żywiołów pojawiających się na scenie (wody, ognia). Kolorystycznie, były nieco przygaszone - w głównej mierze dominowały beże, szarości, niekiedy paleta barwna wzbogacana była czernią czy czerwienią. Nierozerwalnie związane z charakterem scenicznego "pejzażu" stały się kolejnym zachęcającym do obejrzenia spektaklu atrybutem.


O oprawę muzyczną zadbał Tadeusz Kozłowski. Natomiast interpretację Wesendonk-Lieder znakomicie wyśpiewała Agnieszka Rehlis, która notabene parę dni wcześniej była jedną z Walkirii w Filharmonii Wrocławskiej (wg opinii bardzo dobrze się spisała, z resztą jak cała niemalże polska obsada). Z wielkim wyczuciem, niekiedy sensualną zmysłowością pokazała piękno, jakie drzemie w tych niewielkich utworach. Szczególne pięknie wypadła moim zdaniem interpretacja Im Treibhaus. Artystka pokazała, że ma duży potencjał w repertuarze wagnerowskim, stąd też na przyszłość życzyłbym sobie usłyszeć ją również w "takich" właśnie kreacjach.




źródło fotografii: http://www.teatrwielki.pl/

sobota, 5 lutego 2011

Łucja z Lammermooru - Gaetano Donizetti, reż. wznowienia - Waldemar Stańczuk

Przyznam się że Łucja z Lammermooru jest jedną z moich ulubionych oper. Każde wystawienie tego spektaklu niesie za sobą duże oczekiwania, a co za tym idzie może przynieść jeszcze większe rozczarowania. To też miało swoje miejsce w łódzkim Teatrze Wielkim. Owszem zdawałem sobie sprawę, że jest to dość stary spektakl (1995), jednak zawsze w takich sytuacjach ma się nadzieje i po cichu liczy na jakąś niedocenioną perełkę...
Prapremiera opery miała miejsce w neapolitańskim Teatrze San Carlo w 1835 roku i był to jeden z największych sukcesów w karierze Donizettiego. Niezwykła popularność, jaką zdobyła ówcześnie opera, trwa po dziś dzień. Osławiona scena obłędu, którą sopranistki koloraturowe uczyniły jako swoisty popis techniki i muzykalności, należy do ulubionych momentów znacznej rzeczy melomanów i stanowi swoisty "gwóźdź programu".

Wracając do Łodzi: archaiczna nieco dekoracja w głównej mierze oparta została na konstrukcji ostrołukowej bramy z dwoma bocznymi oknami, nawiązujących do gotyku. Tak naprawdę było to "fundamentem" każdej sceny - wystarczyło dostawić kilka krzeseł i z dziedzińca zamku przenosiliśmy się do komnaty Henryka. Zamierzenie może dość proste i ubogie, ale całkiem fajne, bez zbędnych udziwnień i wariacji. Nieco zabawnym zabiegiem było podświetlenie źródełka przy którym potajemnie spotykali się kochankowie - Łucja z Edgarem. Pionowy, ostry snop światła rzucony na scenę przypominał ten z filmów science fiction, którym to istoty pozaziemskie wciągały ludzi czy też inne ziemskie organizmy na statek kosmiczny. "Czekałem" tylko na moment w którym to "wciągnie" powiernicę Łucji - Alicję ;). W całej oprawie scenicznej podobały mi się kostiumy. Bardzo tradycyjne - czasami wręcz sztampowe, nie szpeciły solistów i chóru, a co ważniejsze przyzwoicie prezentowały się na scenie (pomimo swojej wiekowości).
Jeżeli mam być szczery to najmocniejszym punktem przedstawienia była Joanna Woś (sopran koloraturowy) - tytułowa Łucja. Powtórzę już po raz wtóry, że jest to niewątpliwie jedna z największych polskich specjalistek od belcanta. Parę dni temu pojawiła się jako Maria Stuart w Poznaniu (Maria Stuarda Gaetano Donizetti) i podobno była fantastyczna. Być może będę miał okazję sam to ocenić już we wrześniu w Łodzi, gdyż jest to koprodukcja zarówno poznańskiego jak i łódzkiego Teatru Wielkiego oraz Opery Śląskiej z Bytomia. Jaka była natomiast Łucja p. Woś? Wzruszająca, wrażliwa i eteryczna - solistka jest po prostu stworzona do tej partii. Po raz kolejny pokazała mi za co ją cenię - piękny głos, znakomita technika, o urodzie nie wspomnę. Zaczynając od Regnava nel silenzio kończąc na Spargi d'amaro pianto, nie pozwoliła mi myśleć o niczym innym, jak o dramacie głównej bohaterki - potrafiła skupić na sobie całą uwagę publiczności... Standing ovation również było jej przeznaczone. Co prawda usłyszałem od znajomego, że to normalne i każde przedstawienie w Łodzi kończy się w ten sposób, jednak p. Woś w pełni na nie zasłużyła. Bardzo ciekawie zaprezentował się Rajmund, w którego wcielił się Grzegorz Szostak (bas-baryton). Pomimo, iż miał drugoplanową rolę to jednak wyróżniał się znacznie wśród obsady. Mocny, ciemny głos prezentował się z ogromna energią i zaważył, że to właśnie Szostak zaraz po Woś zasłużył na największe brawa. Całkiem przyzwoicie zaprezentował się bezduszny czarny charakter przedstawienia - Lord Henryk Ashton, czyli Zenon Kowalski (baryton). Jako brat Łucji był wiarygodny... ale jednak momentami siła wyrazu była nieco uboga. Dowiedziałem się w przerwie, że to właśnie Kowalski kreował tytułową partię w Eugeniuszu Onieginie Czajkowskiego w łódzkiej adaptacji z 2008 roku... O ile jako Asthon był bez zarzutów, o tyle jako przystojnego bawidamka - Eugeniusza, nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Największą bolączką była partia Edgara. Jako kochanek i narzeczony Łucji powinien to być amant, pełen młodzieńczej werwy połączonej z odrobiną liryzmu i dekadencji. Niestety żadnej z tych rzeczy nie znalazłem w postaci p. Ireneusza Jakubowskiego (tenor). Cisną mi się na usta największe słowa krytyki, które jednak przemilczę. Głos miał rozedrgany, monotonny... a w swojej finałowej scenie "dał popis" takiego fałszu jakiego nigdy nie było mi dane usłyszeć - czy to za sprawą rany, którą sam sobie dość nieudolnie zadał?! Prawdą jest, że śpiew p. Jakubowskiego, byłby "zrozumiały", gdyby biegał ze sztyletem w piersi od początku do końca przedstawienia. "Niestety" Donizetti ten moment przewidział na koniec opery... Teraz rozumiem słowa krytyki, które zewsząd do mnie docierały typu: "jak będzie Jakubowski to nie idę"... Myślę, że jest to pora nad zastanowieniem się, czy z Edgara "nie przejść" na drugoplanową partię Normana, której notabene w tym przedstawieniu praktycznie nie słyszałem (w tej roli, tenor Marcin Ciechowicz)... Niestety również słabym tenorem już po raz kolejny okazał się Borys Ławreniw (Lord Artur Bucklaw). Odniosłem wrażenie, że bardziej zależy mu na tym "aby wyglądać na scenie, aniżeli dobrze wypaść". Jak tu się dziwić Łucji, że go zamordowała we śnie?! ;)

Łódzka Łucja z Lammermooru do wybitnych nie należy. Na pewno przydatnym zabiegiem byłby "lifting" spektaklu. O ile od strony plastycznej jest przyzwoicie, o tyle prosi się o popracowanie nad reżyserią i doborem solistów. Szkoda, że teatr bazuje na renomie dzieła znanego i lubianego, bo niewiele brakuje aby zrobić z tego przyzwoity spektakl. Mając w obsadzie fantastyczną Łucję w postaci p. Woś, która notabene jako jedyna zasługuje na miano "wybitej", aż się prosi aby dokonać kilku "drobnych" poprawek i stworzyć godne widowisko dla tak fenomenalnej tytułowej bohaterki.


źródło fotografii: http://operalodz.com