"Przyczyna zachwytu w młodości, rozpaczy w wieku dojrzałym,
pociechy na starość".
-
Gioacchino Rossini o muzyce Mozarta-




wtorek, 29 marca 2011

W wielkim skrócie o tym, co ostatnio.

Ostatnimi czasy (czytaj: w przypływie ponad normowanej gotówki) postanowiłem trochę więcej uwagi poświęcić spektaklom, które goszczą stale w repertuarze TWON od kilku już lat, a nigdy nie było mi po drodze żeby je zobaczyć. Tutaj mówię o Nabucco Verdiego oraz Strasznym Dworze Moniuszki. Dodatkowo dla powtórki już po raz wtóry zagrana była Traviata oraz Madame Butterfly, a cały "cykl" zakończył się Rigolettem (Verdi), który nie jest nowym przedstawieniem, a który został dla przypomnienia przywrócony warszawskiej publiczności. Trochę tego było... wrażeń również.

Na pierwszy rzut "dwa słowa" o spektaklach Trelińskiego. O ile o Traviacie już kiedyś pisałem, to nadmienię tylko, że był to do tej pory najlepszy spektakl, który widziałem. Wystarczy że wymienię 3 nazwiska: Kurzak, Dobber, Demuro i wszystko jest jasne i nie wymaga zbędnego komentarza. Po raz kolejny zachwyciła mnie również Hiromi Omura jako Cio Cio San w towarzystwie Sergeya Semishkura (Pinkerton) oraz Artura Rucińskiego (Sharpless). Madame Butterfly to już klasyka TWON i nie będę się rozwodził nad tym co mnie urzekło, bo każdy meloman amator powinien ją widzieć na własne oczy i mieć wyrobione zdanie na temat tego spektaklu. No może wspomnę tylko o małym Pinkertonie Juniorze, który tym razem był wyjątkowo niecierpliwy, ciężko mu było ustać w bezruchu kiedy wymagał tego scenariusz, przez co publiczność była nieco rozbawiona i wyrwana z zadumanej tęsknoty "Paniusi" Butterfly ;).

Nabucco Verdiego jest dla mnie nieco nużącym dziełem. Muzycznie jest piękne, a i owszem, ale jeżeli chodzi o stronę wokalną to momentami działa na mnie usypiająco (zbyt dużo niskich barytonowych nut, które niewdzięcznie tak na mnie działają). Najbardziej w tym przedstawieniu urzekła mnie architektura scenografii autorstwa zmarłego parę tygodni temu Andrzeja Kreutz-Majewskiego. Byłem nastawiony raczej na coś zakurzonego i "naruszonego zębem czasu" i myliłem się bardzo! Warszawska produkcja jest z jedną z ciekawszych pod względem plastycznym spektakli, jakie tam miałem okazję na własne oczy widzieć. Oryginalność pomysłów przeplatała się ze świetnym wykonaniem, a należy wspomnieć, że spektakl ten grany jest od 19 lat! Pomimo swojej wiekowości scenografia nadal jest aktualna i nie razi swoim długim żywotem. Słynne Va Pensiero (które publiczność umiłowanie sobie nuciła pod nosem) wyśpiewane zostało pod ścianą płaczu - lepszej oprawy dla uciemiężonego ludu Izraela nie można chyba było stworzyć! Od strony wokalnej było bardzo dobrze. Nabuchodonozor w postaci Mikołaja Zalasińskiego (baryton) był naprawdę świetny, artysta jest wprost stworzony do tej roli. Pięknie wypadła Agnieszka Rehlis jako Fenena (cudnie zaśpiewane cantabile w ostatnim akcie), Rafał Siwek (bas) jako Zaccaria czy całkiem przyzwoity, niepozornej postury Khachatur Badalyan (tenor) jako Ismaele. Wokół postaci Abigaille krąży legenda, iż pierwsza odtwórczyni tej roli Giuseppina Strepponi (sopran) bezpowrotnie straciła głos po wykonaniu tej partii. Prawdą jest, że to niezwykle mordercza rola, która jest nie lada wyzwaniem. Mlada Khudoley (sopran) kreowała warszawską bohaterkę. Moim zdaniem poradziła sobie całkiem nieźle. Początkowo denerwowała mnie chaotyczność w głosie solistki, który z czasem się "unormował". Jedyne co mógłbym zarzucić to to, iż finałowa modlitwa Abigaille powinna być zaśpiewana z większym wyczuciem i pokorą, powinna wzruszyć i uzyskać od publiczności nieme rozgrzeszenie... . Tutaj tego niestety zabrakło, Abigaille do końca pozostała w bojowym nastawieniu do otoczenia, w którym przyszło jej egzystować.

O Strasznym Dworze Moniuszki zwykło się mawiać, że jest ukochaną operą Polaków. Trudno się z tym nie zgodzić, widząc ilość publiczności zasiadającej na sali (choć sam preferuję bardziej dramatyczną Halkę), a trzeba zaznaczyć, że spektakl podobnie jak Nabucco swoje lata już ma! Całość przypomina trochę "teatrzyk małego widza" - o ile architektura tytułowej posiadłości była ciekawa o tyle "chatka" Stefana i Zbigniewa wywoływała zatroskany uśmiech na mojej twarzy. Najmłodszym widzom zapewne się podobała i nie należy tego uznawać za komplement, aczkolwiek bez urazy dla nikogo :). Głównymi bohaterami wieczora niewątpliwie byli mezzosopranistka Anna Bernacka (Jadwiga) oraz tenor Rafał Bartmiński (Stefan), a najpiękniejszym momentem była aria Stefana z III aktu Cisza dokoła... . Bartmiński włożył tyle uczucia i patriotyzmu w ten niezwykle piękny moment, że podejrzewam niejednemu widzowi łza się w oku zakręciła. Największą bolączką spektaklu był niewątpliwe chór żeński, który cichutko pod nosem nucił swoją kwestię, a szkoda, bo chóralny warsztat Moniuszki w tym właśnie dziele jest niezwykle piękny. Nie zawiodła publiczności Małgorzata Olejniczak ze swoim przesłodkim sopranem (Hanna), Rafał Siwek jako Zbigniew, przeurocza i zabawna Anna Lubańska jako Cześnikowa czy Remigiusz Łukomski (Skołuba), który to miał nie lada wyzwanie, ponieważ to właśnie w jego partii egzystuje ukochana przez publiczność aria Skołuby (choć tak naprawdę nikt nie jest wstanie zastąpić legendarnego Bernarda Ładysza...).


Na zakończenie kilka słów o zachwycającym pod każdym względem Rigolettcie. Scenografia(!), świetna perspektywa komnat pałacowych czy placu miejskiego, nieopodal którego zamieszkiwał Rigoletto, wszystko to zachwyca. Idealnie wyważone proporcje estetyczne, kolorystyczny przepych zmieszany niekiedy z monochromatycznym mrokiem wieczora... to wszystko pieściło zmysły niemiłosiernie ;). Jednak nawet najlepsza scenografia nie jest w stanie obronić kiepskiej obsady... No ale w tym przypadku żadnych przesłanek ku temu nie było! W tytułowej roli wystąpił nasz znakomity rodak Andrzej Dobber. Wśród światowych głosów barytonowych jest klasą samą w sobie. Wszystkie dźwięki były tak wyśpiewane jakby nie sprawiały mu najmniejszej trudności, a czasem jakby nawet ze znudzeniem, że jest taki w tym świetny... idealny wręcz Rigoletto! Jego córkę Gildę zagrała znakomita Joanna Woś (duet iście czarujący). Patrzeć na taką Gildę i słuchać jej "palety dźwiękowej" jest rajem dla zmysłów. Moją uwagę przykuł Roman Polisadov (bas) jako Hrabia Monterone i wielka szkoda, że przypadła mu zbyt krótka rola... no ale mam nadzieję jeszcze go kiedyś usłyszeć. Jak zwykle świetny był Rafał Siwek jako Sparafucile czy całkiem mi nieznany dotąd David Beucher (baryton) jako Marullo. Książę Mantui czyli Cesar Gutierrez był całkiem przyzwoity, choć jednak żałuję, że nie było zapowiadanego wcześniej Francesco Demuro, którego miałem przyjemność słuchać w duecie z Aleksandrą Kurzak w Traviacie. Dodam jeszcze tylko, że moje dwa ulubione momenty (energetyczny duet Gildy i Rigoletta - Si, vendetta z drugiego aktu, oraz burza z trzeciego) zaspokoiły całkowicie moje oczekiwania i naładowały mój wewnętrzny akumulator endorfin... Przy najbliższej okazji ponownego wystawienia Rigoletta z pewnością mnie w Teatrze nie zabraknie...