"Przyczyna zachwytu w młodości, rozpaczy w wieku dojrzałym,
pociechy na starość".
-
Gioacchino Rossini o muzyce Mozarta-




czwartek, 6 stycznia 2011

Wesele Figara - Wolfgang Amadeusz Mozart, reż. Keith Warner

Dzieło Mozarta z jakim przyszło się zmierzyć Keithowi Warnerowi w Warszawie miało być hitem sezonu. Bo przecież publiczność - początkowo wiedeńska (bo tam miała miejsce premiera w 1786 roku) była zachwycona do tego stopnia, że w Europie w krótkim czasie Wesele Figara stało się swoistym "hitem". Dzisiaj jest to praktycznie najbardziej znane i lubiane dzieło mozartowskiego geniuszu. W prasie znajdują się miażdżące krytyki tego spektaklu, zaczynając od scenografii, poprzez kostiumy, reżyserię (głównie zarzucano jej brak), na obsadzie premierowej i dyrygenturze kończąc. Fakt, nie było to wybitne przedstawienie oraz żadnego "łał" też nie było.

Kilka słów o tym co było natomiast! Paździerzowa scenografia (autorstwa Borisa Kudlicki) całkiem ładna i przyjemna (no może w pierwszej odsłonie za dużo rupieci się tam walało, a korzeń w ostatniej mógłby być bardziej linearny - baśniowy, a nie kanciasty jak z filmów grozy, bo tym sposobem był po prostu brzydki). Bardzo ładne były ażurowe, trochę niedokończone elementy ścian, które swoją prostotą i klimatem, jakie tworzyły, dodawały uroku. Kostiumy bez rewelacji, nic nowego nie wnosiły, raczej powielały utarte schematy. Owszem w jakimś tam momencie one wpasowywały się w plastykę scenografii, jednak można je było zrobić znacznie lepiej.

Jeżeli chodzi o muzykę to niestety orkiestra była trochę... za cicha. Tutaj idealnie się sprawdza fakt, że Mozart pięknie brzmi w kameralnych pomieszczeniach! Największą bolączką tego spektaklu był zbyt zróżnicowany poziom obsady. Największą gwiazdą była bez wątpienia Wioletta Chodowicz (Hrabina) - w zasadzie dla mnie uratowała ten spektakl, jej Dove sono - czysta poezja, momentami nawet dałbym głowę uciąć, że słyszałem Kiri te Kanawę! Pięknie! Karol Szemeredy jako Hrabia potrzebował trochę czasu aby się rozśpiewać, trochę dużo co prawda mu to zajęło, ale na szczęście całkiem przyjemnie się go słuchało. Figaro - w tej roli Daniel Okultich - bez rewelacji, całkiem przyjemna za to Agnieszka Tomaszewska jako Zuzanna, z czystą satysfakcją się jej słuchało. Miłym zaskoczeniem była Barbarina (Ingrida Gapova), dzięki niej odkryłem na nowo jej L'ho perduta. Mój ulubieniec w oryginale czyli Cherubino tutaj był fatalny! Pani Verena Gunz w ogóle nie nadawała się do tej roli, dawno nie widziałem, żeby ktoś potrafił tak "zepsuć" graną przez siebie postać. Marcelina pani Anne Marie Owens również dość słabo. Zgadzam się ze stwierdzeniem Doroty Szwarcman że to taka partia dla "odpadów" operowych. Niestety w tym przypadku to się potwierdziło. Reszta obsady była jakaś taka bezbarwna. Ogólnie dużo szamotaniny, rozbiegania po kątach, zero statyczności, wytchnienia, ciągle ktoś gdzieś biegł, stukał, hałasował, a to irytowało momentami.

Po wywiadach z reżyserem przedstawienia, z jakimi mogliśmy się spotkać, gdzie opowiadał on o tej całej swojej "filozofii" i zaangażowaniu, pomyśle, publiczoność była nastawiona na spektakl światowego pokroju. Jednak wyszło bardzo przeciętnie i czy kolejny raz chciałbym to zobaczyć? Przy takiej obsadzie raczej niekoniecznie, jedynie Chodowicz i Tomaszewska są w stanie mnie do tego namówić.


źródło fotografii: http://www.teatrwielki.pl/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz