"Przyczyna zachwytu w młodości, rozpaczy w wieku dojrzałym,
pociechy na starość".
-
Gioacchino Rossini o muzyce Mozarta-




piątek, 12 kwietnia 2013

Całkiem dawna Halka reżyserii Natalii Korczakowskiej



Sporo czasu minęło od ostatniego mojego wpisu. Z przyczyn typowo technicznych (patrz: lenistwo) nie podzieliłem się operowymi wrażeniami, a tych oczywiście nie brakowało (choć nie wszystkie były euforycznie pozytywne). Zdecydowanie niełatwo jest pisać o tym co wydarzyło się paręnaście miesięcy temu. No ale co zrobić, chciałem to mam! Słaby pod względem muzycznym Holender tułacz a w zasadzie Latający Holender, żenująca pod względem reżyserskim Manon Lescaut (tej opery szczególnie mi żal, jako, że jest to jedna z moich ulubionych w ogóle),  świetna Turandot i całkiem nieładna Łucja z Lammermooru, ale za to nadrabiająca i to bardzo doborem obsady! Trochę tego było, całej plejady odczuć jeszcze więcej.

Postanowiłem jednak napisać o moniuszkowskiej Halce. Wspominałem kiedyś o tym, iż jest to zdecydowanie moja operowa faworytka tegoż kompozytora. Dramatyczna, wzruszająca i niesamowicie melodyjna! Uwspółcześnioną wersję chciał tym razem pokazać Teatr Wielki Opera Narodowa, ogłaszając zerwanie z "sumiastym wąsem" i folklorem. Trzeba przyznać, że wyzwanie było ogromne. Liczne pokłady odwagi w ekipie były jak najbardziej wskazane, wręcz wymagane. Moim skromnym zdaniem reżyserka - Natalia Korczakowska poradziła sobie z tym zadaniem (choć zdaję sobie sprawę z tego, że ilość zwolenników tego przedstawienia jest pewnie mniejsza niż przeciwników). Spektakl w zasadzie był spójny i logiczny (choć zdarzały się pewne sprzeczne potknięcia). Nie uniknięto też przeładowania opery licznymi metaforami. Tarzający się Jontek w ziemi jako ten pochodzący z nizin społecznych, czy śpiąca grupa nieruchomych, giewontowskich rycerzy. Do tego rolkarze, misie z Krupówek, faun, a wszystko to na torze rolkowym wśród biedoty wiejskiej, no i „matrixowski” wiejski kościółek . Za dużo szczęścia na raz.

Świat Janusza i Zofii ukazany został w białym, sterylnie czystym  i higienicznym wnętrzu wśród rzędów białych płytek łazienkowo-kuchennych. Motyw „czystości”, swoistej niedostępności klas wyższych dla pospólstwa został spotęgowany sceną, kiedy to Janusz rozmawiając z Jontkiem z obrzydzenia wycierał sobie obsesyjne dłonie chusteczkami. Jednak jak słusznie zauważył mój znajomy – jak w takim razie Janusz uwiódł Halkę, którą de facto się brzydził? Pochodziła przecież z tej samej grupy społecznej co Jontek.
Cudowną Halką była Wioletta Chodowicz - wzruszająca  od pierwszych dźwięków do samego końca, choć aktorsko bywało różnie. Genialny pod względem śpiewu Jontek w postaci Rafała Bartmińskiego, który podczas mojego pierwszego spektaklu z powodu choroby tylko błąkał się po scenie z wymuszoną miną cierpiętnika (śpiewał wówczas wprost z kanału orkiestrowego Tadeusz Szlenkier, do którego niestety nie mogę się przekonać). Bardzo dobry i wiarygodny Janusz (Artur Ruciński) wraz z uroczą Zofią (Małgorzatą Pańko, choć nie zawsze słyszalną, a szkoda! ) dopełniali dostatnio pod dyrekcją świetnego Łukasza Borowicza poziom spektaklu.
Mazur był, a jakże, były i tańce góralskie podczas których dziewięćdziesiąt procent publiczności dygała sobie kolankami w rytm muzyki. Wszystko to bajecznie wytańczone przez Polski Balet Narodowy, (choć podobno mazur zatańczony bez pas de marche czyli charakterystycznego kroku dla tego właśnie tańca). Było to niezwykle przyjemne dla oka i ucha (w przeciwieństwie do wersji wrocławskiej). Ciekawym zabiegiem kostiumowym było połączenie elementu sarmackiego - pasa kontuszowego wraz ze współczesnym smokingiem. Humorystycznym akcentem natomiast była dyskotekowa panienka-turystka (całkiem niesłusznie nazwana w niektórych recenzjach tirówką), która w ferworze zabawy i radości dołącza do układu choreograficznego górali.
Na zakończenie mała ciekawostka: Halka nie utonęła, choć uparcie tak chór twierdził. Anielski pocałunek śmierci załatwił sprawę. Jakiś pomysł w tym był, czy dobry? Do dzisiaj tego nie potrafię ocenić.

źródło fotografii: http://www.teatrwielki.pl/

wtorek, 29 marca 2011

W wielkim skrócie o tym, co ostatnio.

Ostatnimi czasy (czytaj: w przypływie ponad normowanej gotówki) postanowiłem trochę więcej uwagi poświęcić spektaklom, które goszczą stale w repertuarze TWON od kilku już lat, a nigdy nie było mi po drodze żeby je zobaczyć. Tutaj mówię o Nabucco Verdiego oraz Strasznym Dworze Moniuszki. Dodatkowo dla powtórki już po raz wtóry zagrana była Traviata oraz Madame Butterfly, a cały "cykl" zakończył się Rigolettem (Verdi), który nie jest nowym przedstawieniem, a który został dla przypomnienia przywrócony warszawskiej publiczności. Trochę tego było... wrażeń również.

Na pierwszy rzut "dwa słowa" o spektaklach Trelińskiego. O ile o Traviacie już kiedyś pisałem, to nadmienię tylko, że był to do tej pory najlepszy spektakl, który widziałem. Wystarczy że wymienię 3 nazwiska: Kurzak, Dobber, Demuro i wszystko jest jasne i nie wymaga zbędnego komentarza. Po raz kolejny zachwyciła mnie również Hiromi Omura jako Cio Cio San w towarzystwie Sergeya Semishkura (Pinkerton) oraz Artura Rucińskiego (Sharpless). Madame Butterfly to już klasyka TWON i nie będę się rozwodził nad tym co mnie urzekło, bo każdy meloman amator powinien ją widzieć na własne oczy i mieć wyrobione zdanie na temat tego spektaklu. No może wspomnę tylko o małym Pinkertonie Juniorze, który tym razem był wyjątkowo niecierpliwy, ciężko mu było ustać w bezruchu kiedy wymagał tego scenariusz, przez co publiczność była nieco rozbawiona i wyrwana z zadumanej tęsknoty "Paniusi" Butterfly ;).

Nabucco Verdiego jest dla mnie nieco nużącym dziełem. Muzycznie jest piękne, a i owszem, ale jeżeli chodzi o stronę wokalną to momentami działa na mnie usypiająco (zbyt dużo niskich barytonowych nut, które niewdzięcznie tak na mnie działają). Najbardziej w tym przedstawieniu urzekła mnie architektura scenografii autorstwa zmarłego parę tygodni temu Andrzeja Kreutz-Majewskiego. Byłem nastawiony raczej na coś zakurzonego i "naruszonego zębem czasu" i myliłem się bardzo! Warszawska produkcja jest z jedną z ciekawszych pod względem plastycznym spektakli, jakie tam miałem okazję na własne oczy widzieć. Oryginalność pomysłów przeplatała się ze świetnym wykonaniem, a należy wspomnieć, że spektakl ten grany jest od 19 lat! Pomimo swojej wiekowości scenografia nadal jest aktualna i nie razi swoim długim żywotem. Słynne Va Pensiero (które publiczność umiłowanie sobie nuciła pod nosem) wyśpiewane zostało pod ścianą płaczu - lepszej oprawy dla uciemiężonego ludu Izraela nie można chyba było stworzyć! Od strony wokalnej było bardzo dobrze. Nabuchodonozor w postaci Mikołaja Zalasińskiego (baryton) był naprawdę świetny, artysta jest wprost stworzony do tej roli. Pięknie wypadła Agnieszka Rehlis jako Fenena (cudnie zaśpiewane cantabile w ostatnim akcie), Rafał Siwek (bas) jako Zaccaria czy całkiem przyzwoity, niepozornej postury Khachatur Badalyan (tenor) jako Ismaele. Wokół postaci Abigaille krąży legenda, iż pierwsza odtwórczyni tej roli Giuseppina Strepponi (sopran) bezpowrotnie straciła głos po wykonaniu tej partii. Prawdą jest, że to niezwykle mordercza rola, która jest nie lada wyzwaniem. Mlada Khudoley (sopran) kreowała warszawską bohaterkę. Moim zdaniem poradziła sobie całkiem nieźle. Początkowo denerwowała mnie chaotyczność w głosie solistki, który z czasem się "unormował". Jedyne co mógłbym zarzucić to to, iż finałowa modlitwa Abigaille powinna być zaśpiewana z większym wyczuciem i pokorą, powinna wzruszyć i uzyskać od publiczności nieme rozgrzeszenie... . Tutaj tego niestety zabrakło, Abigaille do końca pozostała w bojowym nastawieniu do otoczenia, w którym przyszło jej egzystować.

O Strasznym Dworze Moniuszki zwykło się mawiać, że jest ukochaną operą Polaków. Trudno się z tym nie zgodzić, widząc ilość publiczności zasiadającej na sali (choć sam preferuję bardziej dramatyczną Halkę), a trzeba zaznaczyć, że spektakl podobnie jak Nabucco swoje lata już ma! Całość przypomina trochę "teatrzyk małego widza" - o ile architektura tytułowej posiadłości była ciekawa o tyle "chatka" Stefana i Zbigniewa wywoływała zatroskany uśmiech na mojej twarzy. Najmłodszym widzom zapewne się podobała i nie należy tego uznawać za komplement, aczkolwiek bez urazy dla nikogo :). Głównymi bohaterami wieczora niewątpliwie byli mezzosopranistka Anna Bernacka (Jadwiga) oraz tenor Rafał Bartmiński (Stefan), a najpiękniejszym momentem była aria Stefana z III aktu Cisza dokoła... . Bartmiński włożył tyle uczucia i patriotyzmu w ten niezwykle piękny moment, że podejrzewam niejednemu widzowi łza się w oku zakręciła. Największą bolączką spektaklu był niewątpliwe chór żeński, który cichutko pod nosem nucił swoją kwestię, a szkoda, bo chóralny warsztat Moniuszki w tym właśnie dziele jest niezwykle piękny. Nie zawiodła publiczności Małgorzata Olejniczak ze swoim przesłodkim sopranem (Hanna), Rafał Siwek jako Zbigniew, przeurocza i zabawna Anna Lubańska jako Cześnikowa czy Remigiusz Łukomski (Skołuba), który to miał nie lada wyzwanie, ponieważ to właśnie w jego partii egzystuje ukochana przez publiczność aria Skołuby (choć tak naprawdę nikt nie jest wstanie zastąpić legendarnego Bernarda Ładysza...).


Na zakończenie kilka słów o zachwycającym pod każdym względem Rigolettcie. Scenografia(!), świetna perspektywa komnat pałacowych czy placu miejskiego, nieopodal którego zamieszkiwał Rigoletto, wszystko to zachwyca. Idealnie wyważone proporcje estetyczne, kolorystyczny przepych zmieszany niekiedy z monochromatycznym mrokiem wieczora... to wszystko pieściło zmysły niemiłosiernie ;). Jednak nawet najlepsza scenografia nie jest w stanie obronić kiepskiej obsady... No ale w tym przypadku żadnych przesłanek ku temu nie było! W tytułowej roli wystąpił nasz znakomity rodak Andrzej Dobber. Wśród światowych głosów barytonowych jest klasą samą w sobie. Wszystkie dźwięki były tak wyśpiewane jakby nie sprawiały mu najmniejszej trudności, a czasem jakby nawet ze znudzeniem, że jest taki w tym świetny... idealny wręcz Rigoletto! Jego córkę Gildę zagrała znakomita Joanna Woś (duet iście czarujący). Patrzeć na taką Gildę i słuchać jej "palety dźwiękowej" jest rajem dla zmysłów. Moją uwagę przykuł Roman Polisadov (bas) jako Hrabia Monterone i wielka szkoda, że przypadła mu zbyt krótka rola... no ale mam nadzieję jeszcze go kiedyś usłyszeć. Jak zwykle świetny był Rafał Siwek jako Sparafucile czy całkiem mi nieznany dotąd David Beucher (baryton) jako Marullo. Książę Mantui czyli Cesar Gutierrez był całkiem przyzwoity, choć jednak żałuję, że nie było zapowiadanego wcześniej Francesco Demuro, którego miałem przyjemność słuchać w duecie z Aleksandrą Kurzak w Traviacie. Dodam jeszcze tylko, że moje dwa ulubione momenty (energetyczny duet Gildy i Rigoletta - Si, vendetta z drugiego aktu, oraz burza z trzeciego) zaspokoiły całkowicie moje oczekiwania i naładowały mój wewnętrzny akumulator endorfin... Przy najbliższej okazji ponownego wystawienia Rigoletta z pewnością mnie w Teatrze nie zabraknie...



środa, 23 lutego 2011

Wagnerowski Tristan Krzysztofa Pastora

Podobno z muzyką Wagnera jest jak z oliwkami i serem pleśniowym... trzeba "dorosnąć", aby je polubić. Trudno się z tym nie zgodzić, zważywszy na to, że geniusz wagnerowskich dźwięków leży w "rozłożystej" narracji, która może znużyć i niemiłosiernie się wlec do "upragnionego" końca. Dlatego balet Krzysztofa Pastora idealnie się nadaje na muzyczną rozgrzewkę przed zagłębieniem się w wirtuozerski świat Wagnera.
Henk de Vlieger jest autorem muzycznego opracowania spektaklu. Jego Tristan i Izolda, pasja orkiestrowa (skomponowana na podstawie fragmentów wagnerowskiego dzieła) na prośbę choreografa została wzbogacona o pięć pieśni do słów Matyldy Wesendonk, które to dla Wagnera stanowiły studium do pracy nad przyszłą operą.

Tristan jest importem sztokholmskiej realizacji. O ile choreografia pozostała nie zmieniona, o tyle zmieniono inscenizację i kostiumy. Pastor w swoim dziele pokazał wielką klasę. Spektakl jest niezwykle czytelny i klarowny. Tutaj wszystko ze sobą współgra, nie ma niczego "z przypadku". Wzruszająca choreografia z przejmującymi dźwiękami wagnerowskiego dramatu, tworzy subtelną mieszankę, podaną w estetycznej postaci. W głównej mierze cechuje go absolutny brak "kiczu" czy sztampowości.
Choreografia opowiada historię dramatu kochanków w nieco poszerzonej wersji, niż zrobił to Wagner. Pastor przedstawił dzieje Tristana (Paweł Koncewoj) począwszy od narodzin głównego bohatera, śmierci jego rodziców (którzy jako opiekuńcze duchy będą co jakiś czas się pojawiać na scenie), aż poza śmierć głównych bohaterów. Przy dźwiękach wzruszającego finału z opery, poruszającej do głębi Isoldes Liebestod, Pastor przedstawił pośmiertne zwycięstwo miłości kochanków w pięknie zatańczonym pas de deux.
Nieco schematyczna scenografia autorstwa Katarzyny Nesteruk "ożywała" za sprawą gry światła i wizualnych projekcji. Tchnęła świeżością, nie rozpraszała publiczności żadnym efekciarstwem, natomiast kostiumy Macieja Zienia, pięknie podkreślały charakter postaci, czy cechy żywiołów pojawiających się na scenie (wody, ognia). Kolorystycznie, były nieco przygaszone - w głównej mierze dominowały beże, szarości, niekiedy paleta barwna wzbogacana była czernią czy czerwienią. Nierozerwalnie związane z charakterem scenicznego "pejzażu" stały się kolejnym zachęcającym do obejrzenia spektaklu atrybutem.


O oprawę muzyczną zadbał Tadeusz Kozłowski. Natomiast interpretację Wesendonk-Lieder znakomicie wyśpiewała Agnieszka Rehlis, która notabene parę dni wcześniej była jedną z Walkirii w Filharmonii Wrocławskiej (wg opinii bardzo dobrze się spisała, z resztą jak cała niemalże polska obsada). Z wielkim wyczuciem, niekiedy sensualną zmysłowością pokazała piękno, jakie drzemie w tych niewielkich utworach. Szczególne pięknie wypadła moim zdaniem interpretacja Im Treibhaus. Artystka pokazała, że ma duży potencjał w repertuarze wagnerowskim, stąd też na przyszłość życzyłbym sobie usłyszeć ją również w "takich" właśnie kreacjach.




źródło fotografii: http://www.teatrwielki.pl/

sobota, 5 lutego 2011

Łucja z Lammermooru - Gaetano Donizetti, reż. wznowienia - Waldemar Stańczuk

Przyznam się że Łucja z Lammermooru jest jedną z moich ulubionych oper. Każde wystawienie tego spektaklu niesie za sobą duże oczekiwania, a co za tym idzie może przynieść jeszcze większe rozczarowania. To też miało swoje miejsce w łódzkim Teatrze Wielkim. Owszem zdawałem sobie sprawę, że jest to dość stary spektakl (1995), jednak zawsze w takich sytuacjach ma się nadzieje i po cichu liczy na jakąś niedocenioną perełkę...
Prapremiera opery miała miejsce w neapolitańskim Teatrze San Carlo w 1835 roku i był to jeden z największych sukcesów w karierze Donizettiego. Niezwykła popularność, jaką zdobyła ówcześnie opera, trwa po dziś dzień. Osławiona scena obłędu, którą sopranistki koloraturowe uczyniły jako swoisty popis techniki i muzykalności, należy do ulubionych momentów znacznej rzeczy melomanów i stanowi swoisty "gwóźdź programu".

Wracając do Łodzi: archaiczna nieco dekoracja w głównej mierze oparta została na konstrukcji ostrołukowej bramy z dwoma bocznymi oknami, nawiązujących do gotyku. Tak naprawdę było to "fundamentem" każdej sceny - wystarczyło dostawić kilka krzeseł i z dziedzińca zamku przenosiliśmy się do komnaty Henryka. Zamierzenie może dość proste i ubogie, ale całkiem fajne, bez zbędnych udziwnień i wariacji. Nieco zabawnym zabiegiem było podświetlenie źródełka przy którym potajemnie spotykali się kochankowie - Łucja z Edgarem. Pionowy, ostry snop światła rzucony na scenę przypominał ten z filmów science fiction, którym to istoty pozaziemskie wciągały ludzi czy też inne ziemskie organizmy na statek kosmiczny. "Czekałem" tylko na moment w którym to "wciągnie" powiernicę Łucji - Alicję ;). W całej oprawie scenicznej podobały mi się kostiumy. Bardzo tradycyjne - czasami wręcz sztampowe, nie szpeciły solistów i chóru, a co ważniejsze przyzwoicie prezentowały się na scenie (pomimo swojej wiekowości).
Jeżeli mam być szczery to najmocniejszym punktem przedstawienia była Joanna Woś (sopran koloraturowy) - tytułowa Łucja. Powtórzę już po raz wtóry, że jest to niewątpliwie jedna z największych polskich specjalistek od belcanta. Parę dni temu pojawiła się jako Maria Stuart w Poznaniu (Maria Stuarda Gaetano Donizetti) i podobno była fantastyczna. Być może będę miał okazję sam to ocenić już we wrześniu w Łodzi, gdyż jest to koprodukcja zarówno poznańskiego jak i łódzkiego Teatru Wielkiego oraz Opery Śląskiej z Bytomia. Jaka była natomiast Łucja p. Woś? Wzruszająca, wrażliwa i eteryczna - solistka jest po prostu stworzona do tej partii. Po raz kolejny pokazała mi za co ją cenię - piękny głos, znakomita technika, o urodzie nie wspomnę. Zaczynając od Regnava nel silenzio kończąc na Spargi d'amaro pianto, nie pozwoliła mi myśleć o niczym innym, jak o dramacie głównej bohaterki - potrafiła skupić na sobie całą uwagę publiczności... Standing ovation również było jej przeznaczone. Co prawda usłyszałem od znajomego, że to normalne i każde przedstawienie w Łodzi kończy się w ten sposób, jednak p. Woś w pełni na nie zasłużyła. Bardzo ciekawie zaprezentował się Rajmund, w którego wcielił się Grzegorz Szostak (bas-baryton). Pomimo, iż miał drugoplanową rolę to jednak wyróżniał się znacznie wśród obsady. Mocny, ciemny głos prezentował się z ogromna energią i zaważył, że to właśnie Szostak zaraz po Woś zasłużył na największe brawa. Całkiem przyzwoicie zaprezentował się bezduszny czarny charakter przedstawienia - Lord Henryk Ashton, czyli Zenon Kowalski (baryton). Jako brat Łucji był wiarygodny... ale jednak momentami siła wyrazu była nieco uboga. Dowiedziałem się w przerwie, że to właśnie Kowalski kreował tytułową partię w Eugeniuszu Onieginie Czajkowskiego w łódzkiej adaptacji z 2008 roku... O ile jako Asthon był bez zarzutów, o tyle jako przystojnego bawidamka - Eugeniusza, nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Największą bolączką była partia Edgara. Jako kochanek i narzeczony Łucji powinien to być amant, pełen młodzieńczej werwy połączonej z odrobiną liryzmu i dekadencji. Niestety żadnej z tych rzeczy nie znalazłem w postaci p. Ireneusza Jakubowskiego (tenor). Cisną mi się na usta największe słowa krytyki, które jednak przemilczę. Głos miał rozedrgany, monotonny... a w swojej finałowej scenie "dał popis" takiego fałszu jakiego nigdy nie było mi dane usłyszeć - czy to za sprawą rany, którą sam sobie dość nieudolnie zadał?! Prawdą jest, że śpiew p. Jakubowskiego, byłby "zrozumiały", gdyby biegał ze sztyletem w piersi od początku do końca przedstawienia. "Niestety" Donizetti ten moment przewidział na koniec opery... Teraz rozumiem słowa krytyki, które zewsząd do mnie docierały typu: "jak będzie Jakubowski to nie idę"... Myślę, że jest to pora nad zastanowieniem się, czy z Edgara "nie przejść" na drugoplanową partię Normana, której notabene w tym przedstawieniu praktycznie nie słyszałem (w tej roli, tenor Marcin Ciechowicz)... Niestety również słabym tenorem już po raz kolejny okazał się Borys Ławreniw (Lord Artur Bucklaw). Odniosłem wrażenie, że bardziej zależy mu na tym "aby wyglądać na scenie, aniżeli dobrze wypaść". Jak tu się dziwić Łucji, że go zamordowała we śnie?! ;)

Łódzka Łucja z Lammermooru do wybitnych nie należy. Na pewno przydatnym zabiegiem byłby "lifting" spektaklu. O ile od strony plastycznej jest przyzwoicie, o tyle prosi się o popracowanie nad reżyserią i doborem solistów. Szkoda, że teatr bazuje na renomie dzieła znanego i lubianego, bo niewiele brakuje aby zrobić z tego przyzwoity spektakl. Mając w obsadzie fantastyczną Łucję w postaci p. Woś, która notabene jako jedyna zasługuje na miano "wybitej", aż się prosi aby dokonać kilku "drobnych" poprawek i stworzyć godne widowisko dla tak fenomenalnej tytułowej bohaterki.


źródło fotografii: http://operalodz.com

czwartek, 27 stycznia 2011

Nieco zapomniany Kurpiński

Filharmonia Narodowa tym razem zaproponowała wieczór z Karolem Kurpińskim. Pomimo, iż kompozytor trwale zapisał się w historii muzyki polskiej, to jednak obecnie jest nieco zapomniany... a szkoda! Kurpiński był założycielem pierwszego polskiego czasopisma muzycznego pt. Tygodnik Muzyczny. Po odejściu Józefa Elsnera stał się jedynym dyrygentem i dyrektorem operowym w Teatrze Wielkim, gdzie wystawiał wiele oper zagranicznych. Założył tam także Szkołę Śpiewu i Deklamacji. Pomimo licznych zasług dla polskiej kultury muzycznej, jest dość rzadko grywany.
Program koncertu obejmował muzykę z baletu Wesele w Ojcowie oraz operę Zamek na Czorsztynie. Tym razem to Sinfonia Iuventus pod kierunkiem niemieckiego dyrygenta Kaia Bumanna, odpowiedzialna była za oprawę muzyczną wieczora. Trzeba przyznać, że całkiem sprawnie im to poszło, biorąc pod uwagę, iż są to bardzo młodzi ludzie, którzy są w trakcie zdobywania tak ważnego muzycznego doświadczenia. Pierwsza część koncertu raczyła publiczność utworami z baletu Wesele w Ojcowie, który jest efektem współpracy Kurpińskiego z Józefem Damse. Ów balet swego czasu cieszył się dużym powodzeniem, chociażby dlatego, że składa sie z niezwykle rytmicznych utworów o typowo polskich korzeniach z elementami folklorystycznymi.
W drugiej części natomiast zaprezentowano wersję koncertową opery Zamek na Czorsztynie. Ostanio wyczytałem ciekawą informację, że ta opera była nazywana polską "Lunatyczką" (Vincenzo Bellini) za sprawą podobieństwa głównych bohaterek. Zarówno Wanda jak i Amina we śnie szukały swoich ukochanych. Jednak co ciekawsze Kurpiński był pierwszy... Króciutka opera kompozytora jest dość przyjemnym utworem. Brakuje co prawda dramatycznego zacięcia, na które nie ukrywam, trochę się nastawiłem, bo jednak czytając streszczenie opery, historię Wandy czy tajemniczego zamku ma sie nadzieję na "dreszcz emocji". Tutaj tego nie ma. Utwór podany jest w bardzo strawnej aranżacji muzycznej w stylu "co by nie męczyć publiczności". Opera nieco przypominała mi swoim charakterem dzieła Rossiniego, aczkolwiek była mniej skomplikowana i "uboższa" muzycznie. Główne partie Wandy i Bojomira zaśpiewali Wioletta Chodowicz i Tadeusz Szlenkier (tenor). O ile Chodowicz była fantastyczna (choć rolę miała bardzo krótką) o tyle Szlenkier niestety niczym mnie nie zachwycił. Czasami mi się wydawało, że to nie był śpiew operowy a poprostu zwykła emisja głosu przeciętnego piosenkarza. Lwią część utworu wyśpiewana została przez mezzosopranistkę Agnieszkę Makówkę (służąca Łucja) oraz bas-barytona Wojciecha Gierlacha (Nikita). Rozmowa między służącymi przysłoniła nieco temat główny - nieszczęśliwą miłość Wandy, poprzez którą straciła rozum i nocami snuła sie po komnatach zamku. Tutaj widać, że kompozytor zaliczany raczej do klascycyzmu w muzyce, wprowadził element romantyczny - obłęd głównej bohaterki, który z czasem znacznie się rozwinie i ujawni doskonałą formę w operze Gaetano Donizzetiego Łucji z Lammermooru... której notabene poświęcony będzie kolejny wpis ;)

niedziela, 23 stycznia 2011

Istny kosmos - Trojanie Hectora Berlioza, reż. Carlus Padrissa

Przyznam się szczerze, że moje nastawienie do tego spektaklu było początkowo bardzo na "nie". Jak niby można "wkleić" Gwiezdne wojny w ramy plastyki scenografii operowej i w dodatku ma to być przedstawienie mitycznego upadku Troi? Mało tego - przecież to grand opera! Niby na zdjęciach wyglądało to całkiem efektownie (o ile nie efekciarsko), ale jaki to ma właściwie sens, aż tak "cudować"?

Dzieło Berlioza z 1858 roku (kompozytor przez kolejnych 6 lat nanosił poprawki), pięcioaktowa opera, jest bodajże największą kompozycją autora. W dziewięciu odsłonach mamy zatem upadek Troi oraz pobyt Eneasza w Kartaginie u królowej Dydony, a wszystko to zostało przedstawione w konwencji futurystycznej. Sam koń trojański to nic innego jak wirus komputerowy, który niszczy zautomatyzowaną cywilizację - Troję. Muszę przyznać, że niektóre sceny były niezwykle trafne i zrobione z pomysłem. Śmierć Laookona, która notabene była niezwykle dynamiczna za sprawą wyświetlanych projekcji, sam moment infekcji systemu przez trojana czy scena samobójstwa Trojanek (!) były świetną interpretacją reżysera, za co należą mu się brawa. Owszem nie wszystkie momenty były tak trafnie zinterpretowane. Część z nich była zrobiona tak od niechcenia, taki swoisty operowy "zapychacz". Szczególnie bez sensu wydawały się: walka na ringu (może i miało to jakieś tam swoje uzasadnienie, jednak dość kiepsko to wypadło) czy całkiem żenujący pokaz mody poprzedzający również dość słabą scenę baletową. Jeżeli już reżyser chciał pokazać taniec w tak uwspółcześnionej wersji to chętnie bym widział akrobatyczne figury tancerzy podczepionych na linkach, a tak niestety nie trzymało to się konwencji przedstawienia. Całkiem ciekawie pokazano tutaj scenografię - szczególnie interesująco wypadło królestwo Dydony na początku drugiej odsłony. Futurystyczne kształty zautomatyzowanej cywilizacji w istocie odzwierciedlały i trzymały się w klimacie filmu science fiction. Całość scenografii wspomagały projekcje komputerowe, które zdecydowanie podkreślały i urozmaicały odgrywające się aktualnie sceny (aczkolwiek do dzisiaj nie mam pojęcia, dlaczego pokazano "holenderskie" wiatraki podczas sceny miłosnej Dydony i Eneasza). Ze strojami było już trochę gorzej. Owszem wpisane były w klimat spektaklu, ale czy były one ładne? Sama Kasandra w obszernej czarnej sukni która swoim materiałem, z którego została uszyta, przypominała zwykły worek na śmieci, nie prezentowała się zbyt atrakcyjnie. Natomiast tytułowi Trojanie poubierani byli w ochraniacze sportowe i przypominali hokeistów. Niby fajnie, ale jednak można by to było bardziej dopracować. Na szczęście Kartagińczycy z królową Dydoną na czele reprezentowali się ciekawiej. Tutaj zarówno dobór materiałów jak i kolorystyki był trafiony.

Jeżeli chodzi o obsadę to na pierwszy plan wysunęły się dwie partie kobiece - Kasandry (Sylvie Brunet) i Dydony (Anna Lubańska). Obie te panie pokazały wielką klasę. Zastanawia mnie tylko, dlaczego Kasandra jeździła na wózku inwalidzkim, bo jednak kiedy jej się zachciało potrafiła i podbiec o własnych siłach...? Więc tutaj nasuwa się pytanie - po co był jej ten tak specyficzny "środek transportu"? Jedyne co przychodzi mi na myśl to to, iż w ten sposób chciano przedstawić pewien sposób upośledzenia bohaterki (Kasandra miała dar przewidywania przyszłości, jednak rozgoryczony Apollo rzucił na nią klątwę, poprzez którą nikt nie wierzył w jej przepowiednie). Całkiem fajnie wypadła Katarzyna Trylnik jako Askaniusz (sama przyznała podczas jednego z wywiadów, że była to jej pierwsza taka rola "spodenkowa"). Eneasz (Sergey Semishkur) rówież sobie całkiem nieźle radził, w pamięć zapadł natomiast David Sotigu (Iopas), nie za sprawą śpiewu coprawda, ale za sprawą Elvisa "za którego się... rozebrał" ;).

W gruncie rzeczy był to całkiem udany spektakl. Muzyka Berlioza sama się obroniła, mimo tak abstrakcyjnej i poniekąd kiczowatej aranżacji. Było to coś zupełnie innego, coś do czego nie przywykliśmy - miało zaskoczyć i tak też się stało. Jak dowiedziałem się podczas spotkania z Anną Lubańską i Katarzyną Trylnik, Trojanie w Walencji przyjęci zostali bardzo chłodno, nawet momentami słychać było "buczenie". U nas na szczęście tego nie było i jak przyznały śpiewaczki, reżyser był zachwycony polskim zespołem, zaangażowaniem, aktorstwem. Widząc efekt końcowy, wcale się nie dziwię i w zupełności się zgadzam.

A tak to pokrótce wyglądało:
http://www.youtube.com/watch?v=cpoC_37Udkc&feature=related




źródło fotografii: http://www.teatrwielki.pl/

środa, 19 stycznia 2011

Dwa tak wyjątkowe wieczory.

Filharmonia Narodowa w Warszawie przyniosła mi ostatnimi czasy dwa zupełnie wyjątkowe doznania. Zaczęło się koncertem karnawałowym, po czym nastąpił obrót o 180 stopni i dnia następnego mieliśmy prawykonanie dzieła Krzysztofa Pendereckiego w postaci pieśni zadumy i nostalgii. Dwa tak wyjątkowe wieczory, dwa zupełnie odmienne i sobie przeciwstawne muzyczne przeżycia.

Czwartowe spotkania muzyczne
tym razem zaproponowały słynne, wesołe utwory Jacquesa Offenbacha i Johanna Straussa (syna). Obok utworów operetkowych, znalazły się także polki oraz walce brawurowo zagrane przez Sinfonię Varsovię pod batutą Marca Minkowskiego. Na pierwszą część wieczoru złożyły się:

Uwertura do operetki Zemsta Nietoperza Straussa
Walc Wspomnienie z Aix-les-Bains Offenbacha
Polka Luksusowy pociąg op. 281 Straussa
Uwertura do operetki Orfeusz w piekle Offenbacha
Walc Róże Południa op. 388 Straussa
oraz Zejście do piekieł i Galop z operetki Orfeusz w piekle Offenbacha.

Jednak jak się okazało była to "rozgrzewka" przed drugą częścią wieczoru! Jak słusznie skomentował jeden z muzyków "...musimy się teraz trochę odsunąć, bo się pozabijamy". Minkowski wycisnął ile się dało z muzyków, o taryfie ulgowej nie było mowy. W drugiej części zagrano:

Uwerturę do opery Rusałki Renu Offenbacha (której początek wykorzystany został przez autora do słynnej Barcaroli z Opowieści Hoffmana)
Polkę Wśród grzmotów i błyskawic op. 324 Straussa
Introdukcję i Walca z baletu Motyl Offenbacha
Pizzicato-Polkę Johanna i Josefa Straussów
Polkę Eljen a Magyar! op. 332 Straussa
Płatki śniegu z baletu Podróż na Księżyc Offenbacha
Polkę Mazurka Fata Morgana op. 330 Straussa
oraz Antrakt i Galop z operetki Wielka księżna Gerolstein Offenbacha.

Na tym jednak się nie skończyło! Gromkie brawa jakie zgarnęła Sinfonia Varsovia, a przede wszystkim Minkowski, zaowocowały pięcioma kolejnymi utworami: z baletu Motyl Offenbacha, Marszem egipskim Straussa, Galopem Infernal z Orfeusza w piekle Offenbacha znanemu szerszej publiczności jako Can Can, Trisch-Trasch Polkę Straussa oraz na zakończenie najsłynniejszy bodajże straussowski walc Nad pięknym, modrym Dunajem nazwany tego jednego wieczora przez Minkowskiego Nad blue Vistula ;).
Minkowski jest postacią nietuzinkową z ogromnym poczuciem humoru! W pewnym momencie nie wiedziałem czy uśmiecham się bo słyszę tak wesołą i energetyczną muzykę czy uśmiecham się, bo widzę "roztańczoną" sylwetkę (?!) dyrygenta! Podejrzewam, że owacja na stojąco była głownie zasługą humoru jakim obdarzył publiczność ów człowiek.

Zupełnie w inną podróż zabrał publiczność Valery Gergiev. Powiało na mnie morze snów... Pieśni zadumy i nostalgii na sopran, mezzosopran, baryton, chór i orkiestrę jest najnowszą kompozycją znakomitego polskiego kompozytora Krzysztofa Pendereckiego. Jest to utwór, który został specjalnie zamówiony przez Narodowy Instytut Fryderyka Chopina, a który miał godnie zakończyć obchody Roku Chopinowskiego. Autor tym razem zmierzył się z czymś wydaje mi się nieco zapomnianym w rodzimej sztuce - z polską poezją. Jest to zabieg niezwykle trafiony - bo co innego może wyrażać naszą polską dumę, tkwiący w Polakach romantyczny patriotyzm jak nie wiersze "naszych" poetów?
Utwór został zmyślnie podzielony na trzy części. Pierwsza z nich - Ogród zaklęty, opierała się na wierszach Kazimierza Wierzyńskiego, Bolesława Leśmiana, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Tadeusza Micińskiego, Stanisława Koraba-Brzozowskiego oraz Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Jest to jakby przytoczenie pierwszej fazy procesu twórczego Chopina. Szukanie inspiracji, natchnienia w ludzkim umyśle, pragnieniach, w otaczającym świecie. Poniekąd słychać pobożne życzenia młodego Chopina "ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź...". Utwór przesycony jest poszukiwaniami, twórczymi emocjami targającymi artystę, który nie zawsze otrzymuje to o co prosi... Stąd też słychać bezsilność, narastającą niemoc, która dosadnie zostaje wyrażona we fragmencie wiersza Anioł Pański Przerwy-Tetmajera kończącym pierwszą część utworu.
W drugiej części dzieła zatytułowanej Co mówi noc? Chopin jawi się jako pełnoprawny artysta, który jest świadomy swojego statusu, który rozmyśla nad sensem własnego bytu. Czy to co robi jest słuszne? Czy to jest właśnie ta droga, którą powinien iść dalej? Widoczna tęsknota za rodzinnymi stronami, za ojczystym krajem, kochającą rodziną. Z dala od bliskich, szuka ukojenia w muzyce, w otaczającej rzeczywistości... i otrzymuje ją.
Requiem jest trzecią częścią, kończącą ów utwór. Przesiąknięta jest nostalgią, wszechobecną tęsknotą Chopina żyjącego z dala od przyjaciół. Jest to również moment zadumy, niejako "opłakujący" utratę kompozytora przez bliskich mu osób za życia, co dosadnie obrazują przewijające się przez cały utwór fragmenty Fortepianu Chopina Norwida. Jest to najbardziej dynamiczna część, którą kończy obszerniejszy fragment Anioła Pańskiego nawiązujący do pierwszej części.
Kilka uwag należy się samemu wykonaniu. Głównymi solistami na scenie byli: Wioletta Chodowicz (sopran), Agnieszka Rehlis (mezzosopran) oraz Mariusz Godlewski (baryton). Najpiękniejszą interpretację pokazała moim zdaniem Chodowicz, która ma wyjątkową barwę głosu i która świetnie z tego przywileju korzysta. Silna ekspresja wykonania, znakomita interpretacja - zachwycająca. Pozostali artyści wypadli równiez bardzo dobrze, jednak nie wzbudzali aż tylu emocji co sopraniska. Agnieszka Rehlis posiada ładną barwę głosu, udowodniła nie raz, że jest również świetną solistką, pomimo tego, jej niższe tony były momentami niesłyszalne. O Gergevie chyba nie ma co się rozwodzić, z wielką wirtuozerią i nonszalancją poprowadził Sinfonię Varsovię. Pokazał po raz kolejny swoja klasę. Jednym słowem - godne zakończenie obchodów Roku Chopinowskiego...