
piątek, 12 kwietnia 2013
Całkiem dawna Halka reżyserii Natalii Korczakowskiej

wtorek, 29 marca 2011
W wielkim skrócie o tym, co ostatnio.
O Strasznym Dworze Moniuszki zwykło się mawiać, że jest ukochaną operą Polaków. Trudno się z tym nie zgodzić, widząc ilość publiczności zasiadającej na sali (choć sam preferuję bardziej dramatyczną Halkę), a trzeba zaznaczyć, że spektakl podobnie jak Nabucco swoje lata już ma! Całość przypomina trochę "teatrzyk małego widza" - o ile architektura tytułowej posiadłości była ciekawa o tyle "chatka" Stefana i Zbigniewa wywoływała zatroskany uśmiech na mojej twarzy. Najmłodszym widzom zapewne się podobała i nie należy tego uznawać za komplement, aczkolwiek bez urazy dla nikogo :). Głównymi bohaterami wieczora niewątpliwie byli mezzosopranistka Anna Bernacka (Jadwiga) oraz tenor Rafał Bartmiński (Stefan), a najpiękniejszym momentem była aria Stefana z III aktu Cisza dokoła... . Bartmiński włożył tyle uczucia i patriotyzmu w ten niezwykle piękny moment, że podejrzewam niejednemu widzowi łza się w oku zakręciła. Największą bolączką spektaklu był niewątpliwe chór żeński, który cichutko pod nosem nucił swoją kwestię, a szkoda, bo chóralny warsztat Moniuszki w tym właśnie dziele jest niezwykle piękny. Nie zawiodła publiczności Małgorzata Olejniczak ze swoim przesłodkim sopranem (Hanna), Rafał Siwek jako Zbigniew, przeurocza i zabawna Anna Lubańska jako Cześnikowa czy Remigiusz Łukomski (Skołuba), który to miał nie lada wyzwanie, ponieważ to właśnie w jego partii egzystuje ukochana przez publiczność aria Skołuby (choć tak naprawdę nikt nie jest wstanie zastąpić legendarnego Bernarda Ładysza...).
Na zakończenie kilka słów o zachwycającym pod każdym względem Rigolettcie. Scenografia(!), świetna perspektywa komnat pałacowych czy placu miejskiego, nieopodal którego zamieszkiwał Rigoletto, wszystko to zachwyca. Idealnie wyważone proporcje estetyczne, kolorystyczny przepych zmieszany niekiedy z monochromatycznym mrokiem wieczora... to wszystko pieściło zmysły niemiłosiernie ;). Jednak nawet najlepsza scenografia nie jest w stanie obronić kiepskiej obsady... No ale w tym przypadku żadnych przesłanek ku temu nie było! W tytułowej roli wystąpił nasz znakomity rodak Andrzej Dobber. Wśród światowych głosów barytonowych jest klasą samą w sobie. Wszystkie dźwięki były tak wyśpiewane jakby nie sprawiały mu najmniejszej trudności, a czasem jakby nawet ze znudzeniem, że jest taki w tym świetny... idealny wręcz Rigoletto! Jego córkę Gildę zagrała znakomita Joanna Woś (duet iście czarujący). Patrzeć na taką Gildę i słuchać jej "palety dźwiękowej" jest rajem dla zmysłów. Moją uwagę przykuł Roman Polisadov (bas) jako Hrabia Monterone i wielka szkoda, że przypadła mu zbyt krótka rola... no ale mam nadzieję jeszcze go kiedyś usłyszeć. Jak zwykle świetny był Rafał Siwek jako Sparafucile czy całkiem mi nieznany dotąd David Beucher (baryton) jako Marullo. Książę Mantui czyli Cesar Gutierrez był całkiem przyzwoity, choć jednak żałuję, że nie było zapowiadanego wcześniej Francesco Demuro, którego miałem przyjemność słuchać w duecie z Aleksandrą Kurzak w Traviacie. Dodam jeszcze tylko, że moje dwa ulubione momenty (energetyczny duet Gildy i Rigoletta - Si, vendetta z drugiego aktu, oraz burza z trzeciego) zaspokoiły całkowicie moje oczekiwania i naładowały mój wewnętrzny akumulator endorfin... Przy najbliższej okazji ponownego wystawienia Rigoletta z pewnością mnie w Teatrze nie zabraknie...
środa, 23 lutego 2011
Wagnerowski Tristan Krzysztofa Pastora

Henk de Vlieger jest autorem muzycznego opracowania spektaklu. Jego Tristan i Izolda, pasja orkiestrowa (skomponowana na podstawie fragmentów wagnerowskiego dzieła) na prośbę choreografa została wzbogacona o pięć pieśni do słów Matyldy Wesendonk, które to dla Wagnera stanowiły studium do pracy nad przyszłą operą.
Tristan jest importem sztokholmskiej realizacji. O ile choreografia pozostała nie zmieniona, o tyle zmieniono inscenizację i kostiumy. Pastor w swoim dziele pokazał wielką klasę. Spektakl jest niezwykle czytelny i klarowny. Tutaj wszystko ze sobą współgra, nie ma niczego "z przypadku". Wzruszająca choreografia z przejmującymi dźwiękami wagnerowskiego dramatu, tworzy subtelną mieszankę, podaną w estetycznej postaci. W głównej mierze cechuje go absolutny brak "kiczu" czy sztampowości.
Choreografia opowiada historię dramatu kochanków w nieco poszerzonej wersji, niż zrobił to Wagner. Pastor przedstawił dzieje Tristana (Paweł Koncewoj) począwszy od narodzin głównego bohatera, śmierci jego rodziców (którzy jako opiekuńcze duchy będą co jakiś czas się pojawiać na scenie), aż poza śmierć głównych bohaterów. Przy dźwiękach wzruszającego finału z opery, poruszającej do głębi Isoldes Liebestod, Pastor przedstawił pośmiertne zwycięstwo miłości kochanków w pięknie zatańczonym pas de deux.
Nieco schematyczna scenografia autorstwa Katarzyny Nesteruk "ożywała" za sprawą gry światła i wizualnych projekcji. Tchnęła świeżością, nie rozpraszała publiczności żadnym efekciarstwem, natomiast kostiumy Macieja Zienia, pięknie podkreślały charakter postaci, czy cechy żywiołów pojawiających się na scenie (wody, ognia). Kolorystycznie, były nieco przygaszone - w głównej mierze dominowały beże, szarości, niekiedy paleta barwna wzbogacana była czernią czy czerwienią. Nierozerwalnie związane z charakterem scenicznego "pejzażu" stały się kolejnym zachęcającym do obejrzenia spektaklu atrybutem.

źródło fotografii: http://www.teatrwielki.pl/
sobota, 5 lutego 2011
Łucja z Lammermooru - Gaetano Donizetti, reż. wznowienia - Waldemar Stańczuk

Prapremiera opery miała miejsce w neapolitańskim Teatrze San Carlo w 1835 roku i był to jeden z największych sukcesów w karierze Donizettiego. Niezwykła popularność, jaką zdobyła ówcześnie opera, trwa po dziś dzień. Osławiona scena obłędu, którą sopranistki koloraturowe uczyniły jako swoisty popis techniki i muzykalności, należy do ulubionych momentów znacznej rzeczy melomanów i stanowi swoisty "gwóźdź programu".
Jeżeli mam być szczery to najmocniejszym punktem przedstawienia była Joanna Woś (sopran koloraturowy) - tytułowa Łucja. Powtórzę już po raz wtóry, że jest to niewątpliwie jedna z największych polskich specjalistek od belcanta. Parę dni temu pojawiła się jako Maria Stuart w Poznaniu (Maria Stuarda Gaetano Donizetti) i podobno była fantastyczna. Być może będę miał okazję sam to ocenić już we wrześniu w Łodzi, gdyż jest to koprodukcja zarówno poznańskiego jak i łódzkiego Teatru Wielkiego oraz Opery Śląskiej z Bytomia. Jaka była natomiast Łucja p. Woś? Wzruszająca, wrażliwa i eteryczna - solistka jest po prostu stworzona do tej partii. Po raz kolejny pokazała mi za co ją cenię - piękny głos, znakomita technika, o urodzie nie wspomnę. Zaczynając od Regnava nel silenzio kończąc na Spargi d'amaro pianto, nie pozwoliła mi myśleć o niczym innym, jak o dramacie głównej bohaterki - potrafiła skupić na sobie całą uwagę publiczności... Standing ovation również było jej przeznaczone. Co prawda usłyszałem od znajomego, że to normalne i każde przedstawienie w Łodzi kończy się w ten sposób, jednak p. Woś w pełni na nie zasłużyła. Bardzo ciekawie zaprezentował się Rajmund, w którego wcielił się Grzegorz Szostak (bas-baryton). Pomimo, iż miał drugoplanową rolę to jednak wyróżniał się znacznie wśród obsady. Mocny, ciemny głos prezentował się z ogromna energią i zaważył, że to właśnie Szostak zaraz po Woś zasłużył na największe brawa. Całkiem przyzwoicie zaprezentował się bezduszny czarny charakter przedstawienia - Lord Henryk Ashton, czyli Zenon Kowalski (baryton). Jako brat Łucji był wiarygodny... ale jednak momentami siła wyrazu była nieco uboga. Dowiedziałem się w przerwie, że to właśnie Kowalski kreował tytułową partię w Eugeniuszu Onieginie Czajkowskiego w łódzkiej adaptacji z 2008 roku... O ile jako Asthon był bez zarzutów, o tyle jako przystojnego bawidamka - Eugeniusza, nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Największą bolączką była partia Edgara. Jako kochanek i narzeczony Łucji powinien to być amant, pełen młodzieńczej werwy połączonej z odrobiną liryzmu i dekadencji. Niestety żadnej z tych rzeczy nie znalazłem w postaci p. Ireneusza Jakubowskiego (tenor). Cisną mi się na usta największe słowa krytyki, które jednak przemilczę. Głos miał rozedrgany, monotonny... a w swojej finałowej scenie "dał popis" takiego fałszu jakiego nigdy nie było mi dane usłyszeć - czy to za sprawą rany, którą sam sobie dość nieudolnie zadał?! Prawdą jest, że śpiew p. Jakubowskiego, byłby "zrozumiały", gdyby biegał ze sztyletem w piersi od początku do końca przedstawienia. "Niestety" Donizetti ten moment przewidział na koniec opery... Teraz rozumiem słowa krytyki, które zewsząd do mnie docierały typu: "jak będzie Jakubowski to nie idę"... Myślę, że jest to pora nad zastanowieniem się, czy z Edgara "nie przejść" na drugoplanową partię Normana, której notabene w tym przedstawieniu praktycznie nie słyszałem (w tej roli, tenor Marcin Ciechowicz)... Niestety również słabym tenorem już po raz kolejny okazał się Borys Ławreniw (Lord Artur Bucklaw). Odniosłem wrażenie, że bardziej zależy mu na tym "aby wyglądać na scenie, aniżeli dobrze wypaść". Jak tu się dziwić Łucji, że go zamordowała we śnie?! ;)
Łódzka Łucja z Lammermooru do wybitnych nie należy. Na pewno przydatnym zabiegiem byłby "lifting" spektaklu. O ile od strony plastycznej jest przyzwoicie, o tyle prosi się o popracowanie nad reżyserią i doborem solistów. Szkoda, że teatr bazuje na renomie dzieła znanego i lubianego, bo niewiele brakuje aby zrobić z tego przyzwoity spektakl. Mając w obsadzie fantastyczną Łucję w postaci p. Woś, która notabene jako jedyna zasługuje na miano "wybitej", aż się prosi aby dokonać kilku "drobnych" poprawek i stworzyć godne widowisko dla tak fenomenalnej tytułowej bohaterki.
źródło fotografii: http://operalodz.com
czwartek, 27 stycznia 2011
Nieco zapomniany Kurpiński
niedziela, 23 stycznia 2011
Istny kosmos - Trojanie Hectora Berlioza, reż. Carlus Padrissa

Dzieło Berlioza z 1858 roku (kompozytor przez kolejnych 6 lat nanosił poprawki), pięcioaktowa opera, jest bodajże największą kompozycją autora. W dziewięciu odsłonach mamy zatem upadek Troi oraz pobyt Eneasza w Kartaginie u królowej Dydony, a wszystko to zostało przedstawione w konwencji futurystycznej. Sam koń trojański to nic innego jak wirus komputerowy, który niszczy zautomatyzowaną cywilizację - Troję. Muszę przyznać, że niektóre sceny były niezwykle trafne i zrobione z pomysłem. Śmierć Laookona, która notabene była niezwykle dynamiczna za sprawą wyświetlanych projekcji, sam moment infekcji systemu przez trojana czy scena samobójstwa Trojanek (!) były świetną interpretacją reżysera, za co należą mu się brawa. Owszem nie wszystkie momenty były tak trafnie zinterpretowane. Część z nich była zrobiona tak od niechcenia, taki swoisty operowy "zapychacz". Szczególnie bez sensu wydawały się: walka na ringu (może i miało to jakieś tam swoje uzasadnienie, jednak dość kiepsko to wypadło) czy całkiem żenujący pokaz mody poprzedzający również dość słabą scenę baletową. Jeżeli już reżyser chciał pokazać taniec w tak uwspółcześnionej wersji to chętnie bym widział akrobatyczne figury tancerzy podczepionych na linkach, a tak niestety nie trzymało to się konwencji przedstawienia. Całkiem ciekawie pokazano tutaj scenografię - szczególnie interesująco wypadło królestwo Dydony na początku drugiej odsłony. Futurystyczne kształty zautomatyzowanej cywilizacji w istocie odzwierciedlały i trzymały się w klimacie filmu science fiction. Całość scenografii wspomagały projekcje komputerowe, które zdecydowanie podkreślały i urozmaicały odgrywające się aktualnie sceny (aczkolwiek do dzisiaj nie mam pojęcia, dlaczego pokazano "holenderskie" wiatraki podczas sceny miłosnej Dydony i Eneasza). Ze strojami było już trochę gorzej. Owszem wpisane były w klimat spektaklu, ale czy były one ładne? Sama Kasandra w obszernej czarnej sukni która swoim materiałem, z którego została uszyta, przypominała zwykły worek na śmieci, nie prezentowała się zbyt atrakcyjnie. Natomiast tytułowi Trojanie poubierani byli w ochraniacze sportowe i przypominali hokeistów. Niby fajnie, ale jednak można by to było bardziej dopracować. Na szczęście Kartagińczycy z królową Dydoną na czele reprezentowali się ciekawiej. Tutaj zarówno dobór materiałów jak i kolorystyki był trafiony.
Jeżeli chodzi o obsadę to na pierwszy plan wysunęły się dwie partie kobiece - Kasandry (Sylvie Brunet) i Dydony (Anna Lubańska). Obie te panie pokazały wielką klasę. Zastanawia mnie tylko, dlaczego Kasandra jeździła na wózku inwalidzkim, bo jednak kiedy jej się zachciało potrafiła i podbiec o własnych siłach...? Więc tutaj nasuwa się pytanie - po co był jej ten tak specyficzny "środek transportu"? Jedyne co przychodzi mi na myśl to to, iż w ten sposób chciano przedstawić pewien sposób upośledzenia bohaterki (Kasandra miała dar przewidywania przyszłości, jednak rozgoryczony Apollo rzucił na nią klątwę, poprzez którą nikt nie wierzył w jej przepowiednie). Całkiem fajnie wypadła Katarzyna Trylnik jako Askaniusz (sama przyznała podczas jednego z wywiadów, że była to jej pierwsza taka rola "spodenkowa"). Eneasz (Sergey Semishkur) rówież sobie całkiem nieźle radził, w pamięć zapadł natomiast David Sotigu (Iopas), nie za sprawą śpiewu coprawda, ale za sprawą Elvisa "za którego się... rozebrał" ;).
W gruncie rzeczy był to całkiem udany spektakl. Muzyka Berlioza sama się obroniła, mimo tak abstrakcyjnej i poniekąd kiczowatej aranżacji. Było to coś zupełnie innego, coś do czego nie przywykliśmy - miało zaskoczyć i tak też się stało. Jak dowiedziałem się podczas spotkania z Anną Lubańską i Katarzyną Trylnik, Trojanie w Walencji przyjęci zostali bardzo chłodno, nawet momentami słychać było "buczenie". U nas na szczęście tego nie było i jak przyznały śpiewaczki, reżyser był zachwycony polskim zespołem, zaangażowaniem, aktorstwem. Widząc efekt końcowy, wcale się nie dziwię i w zupełności się zgadzam.
A tak to pokrótce wyglądało:
http://www.youtube.com/watch?v=cpoC_37Udkc&feature=related
źródło fotografii: http://www.teatrwielki.pl/
środa, 19 stycznia 2011
Dwa tak wyjątkowe wieczory.
Czwartowe spotkania muzyczne tym razem zaproponowały słynne, wesołe utwory Jacquesa Offenbacha i Johanna Straussa (syna). Obok utworów operetkowych, znalazły się także polki oraz walce brawurowo zagrane przez Sinfonię Varsovię pod batutą Marca Minkowskiego. Na pierwszą część wieczoru złożyły się:
Walc Wspomnienie z Aix-les-Bains Offenbacha
Polka Luksusowy pociąg op. 281 Straussa
Uwertura do operetki Orfeusz w piekle Offenbacha
Walc Róże Południa op. 388 Straussa
oraz Zejście do piekieł i Galop z operetki Orfeusz w piekle Offenbacha.
Polkę Wśród grzmotów i błyskawic op. 324 Straussa
Introdukcję i Walca z baletu Motyl Offenbacha
Pizzicato-Polkę Johanna i Josefa Straussów
Polkę Eljen a Magyar! op. 332 Straussa
Płatki śniegu z baletu Podróż na Księżyc Offenbacha
Polkę Mazurka Fata Morgana op. 330 Straussa
oraz Antrakt i Galop z operetki Wielka księżna Gerolstein Offenbacha.
Minkowski jest postacią nietuzinkową z ogromnym poczuciem humoru! W pewnym momencie nie wiedziałem czy uśmiecham się bo słyszę tak wesołą i energetyczną muzykę czy uśmiecham się, bo widzę "roztańczoną" sylwetkę (?!) dyrygenta! Podejrzewam, że owacja na stojąco była głownie zasługą humoru jakim obdarzył publiczność ów człowiek.
Zupełnie w inną podróż zabrał publiczność Valery Gergiev. Powiało na mnie morze snów... Pieśni zadumy i nostalgii na sopran, mezzosopran, baryton, chór i orkiestrę jest najnowszą kompozycją znakomitego polskiego kompozytora Krzysztofa Pendereckiego. Jest to utwór, który został specjalnie zamówiony przez Narodowy Instytut Fryderyka Chopina, a który miał godnie zakończyć obchody Roku Chopinowskiego. Autor tym razem zmierzył się z czymś wydaje mi się nieco zapomnianym w rodzimej sztuce - z polską poezją. Jest to zabieg niezwykle trafiony - bo co innego może wyrażać naszą polską dumę, tkwiący w Polakach romantyczny patriotyzm jak nie wiersze "naszych" poetów?
Utwór został zmyślnie podzielony na trzy części. Pierwsza z nich - Ogród zaklęty, opierała się na wierszach Kazimierza Wierzyńskiego, Bolesława Leśmiana, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Tadeusza Micińskiego, Stanisława Koraba-Brzozowskiego oraz Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Jest to jakby przytoczenie pierwszej fazy procesu twórczego Chopina. Szukanie inspiracji, natchnienia w ludzkim umyśle, pragnieniach, w otaczającym świecie. Poniekąd słychać pobożne życzenia młodego Chopina "ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź...". Utwór przesycony jest poszukiwaniami, twórczymi emocjami targającymi artystę, który nie zawsze otrzymuje to o co prosi... Stąd też słychać bezsilność, narastającą niemoc, która dosadnie zostaje wyrażona we fragmencie wiersza Anioł Pański Przerwy-Tetmajera kończącym pierwszą część utworu.
W drugiej części dzieła zatytułowanej Co mówi noc? Chopin jawi się jako pełnoprawny artysta, który jest świadomy swojego statusu, który rozmyśla nad sensem własnego bytu. Czy to co robi jest słuszne? Czy to jest właśnie ta droga, którą powinien iść dalej? Widoczna tęsknota za rodzinnymi stronami, za ojczystym krajem, kochającą rodziną. Z dala od bliskich, szuka ukojenia w muzyce, w otaczającej rzeczywistości... i otrzymuje ją.
Requiem jest trzecią częścią, kończącą ów utwór. Przesiąknięta jest nostalgią, wszechobecną tęsknotą Chopina żyjącego z dala od przyjaciół. Jest to również moment zadumy, niejako "opłakujący" utratę kompozytora przez bliskich mu osób za życia, co dosadnie obrazują przewijające się przez cały utwór fragmenty Fortepianu Chopina Norwida. Jest to najbardziej dynamiczna część, którą kończy obszerniejszy fragment Anioła Pańskiego nawiązujący do pierwszej części.
Kilka uwag należy się samemu wykonaniu. Głównymi solistami na scenie byli: Wioletta Chodowicz (sopran), Agnieszka Rehlis (mezzosopran) oraz Mariusz Godlewski (baryton). Najpiękniejszą interpretację pokazała moim zdaniem Chodowicz, która ma wyjątkową barwę głosu i która świetnie z tego przywileju korzysta. Silna ekspresja wykonania, znakomita interpretacja - zachwycająca. Pozostali artyści wypadli równiez bardzo dobrze, jednak nie wzbudzali aż tylu emocji co sopraniska. Agnieszka Rehlis posiada ładną barwę głosu, udowodniła nie raz, że jest również świetną solistką, pomimo tego, jej niższe tony były momentami niesłyszalne. O Gergevie chyba nie ma co się rozwodzić, z wielką wirtuozerią i nonszalancją poprowadził Sinfonię Varsovię. Pokazał po raz kolejny swoja klasę. Jednym słowem - godne zakończenie obchodów Roku Chopinowskiego...